STROICIEL LASU
STROICIEL LASU
FRAGMENTY POWIEŚCI
Naprawdę, drodzy państwo, uważacie, że psy nie myślą i nie potrafią wypowiedzieć ani słowa? A zajrzeliście kiedyś w oczy suce bernardyna, takiej z kilkorgiem małych ssaków koło brzucha? Albo zwykłemu powsinodze z wyschniętym rzepem na ogonie? Nie owczarkowi czy szpicowi, arystokratom psiego świata, lecz właśnie kreaturze z podkurczoną łapą, arcykundlowi bez obroży! I co? Nie dostrzegliście w jego ślepiach śladu duszy?
Tym, co tu gwiżdżą i obrzucają mnie argumentami o brakach w mózgu albo w ogólnym wykształceniu czworonogów, odpowiem, że, faktycznie, psie wyrostki nie rozumieją jeszcze wielu rzeczy i nie są w stanie wypowiedzieć takich słów jak centryfuga, stratyfikacja lub transkrypcja. Są też psie głupki, co to nie wiedzą, gdzie jest Rosja. Wszelako nawet te głuptaki – gdyby chciały – mogłyby śmiało opowiedzieć wam o niesłychanie ważnych sprawach, na przykład o sposobach uwodzenia atrakcyjnych samic czy też staraniach o schronienie w porze mrozów. Natomiast psy dojrzałe, już jako tako doświadczone w swoim fachu, umiałyby zawstydzić i poruszyć was niejedną pogadanką o miłości, radami w sprawie wychowania krnąbrnych dzieci bądź przejmującą skargą na strzelanie z petard nocą i na perfidię starych kotów.
Czasem wydaje się, że wreszcie coś powiedzą, lecz koniec końców zaciskają zęby, bo mają do was dziwną słabość. Po prostu nie chcą wam odbierać satysfakcji z tego, że niby to jesteście wyjątkowi w skali galaktyki – z tym waszym nadzwyczajnym darem słowa, cudem mowy... Bardzo przepraszam, chyba pchła.
Excuse moi. Musiałem zagryźć.
Ufam, że może chociaż siedemdziesiąt siedem osób uznało za prawdziwe moje wyjaśnienia i zrozumiało raz na zawsze, po co psu jęzor dłuższy od ogona. Tych właśnie ludzi chciałbym teraz prosić, aby przyjęli z mego pyska tę opowieść, o jakiej napomknąłem na początku, o lądowaniu i tak dalej.
Przyjmijcie ją jak zestrzeloną nad bagnami dziką kaczkę, skarb przyniesiony wam pod nogi. A jeśli okazałyby się zgniłą kością, odnalezioną nocą na śmietniku, to postarajcie się, pomimo wszystko, dostrzec w niej skromny znak przyjaźni, jakiej ze świecą szukać między ludźmi.
To co?
To proszę bardzo – zaczynamy.
[…]
Woda jeszcze nie zamarzła, zapewne dlatego, że płynęła nader wartko. Potok meandrował w dół po zboczu, pośród choin i kurduplowatych buków. Wpadał do leśnego stawu, pokrytego już warstewką lodu. Ten bagienny staw, leżący w zagłębieniu między wzniesieniami, otaczały maszty sosen, gęste świerki i jałowce, wciąż nagie modrzewie i graby. Tu i ówdzie porastały go wysepki traw z dzieciarnią brzóz i sosen. Brzozy, które ośmieliły się wyrastać z wysp na wodzie, młodo uschły. Suche były też wywroty – dwie potężne, obalone wiatrem jodły. Wyglądały jak pomosty dla wędkarzy amatorów – borsuka i lisa.
M zatrzymał się przy ujściu strugi do jeziorka. Śnieg padał bez przerwy, absolutnie bezszelestnie, jakby wcale nie miał ciała. Słychać było szmery wody, szelest sójki. Nikt nie ciskał błotem i nie warczał. Można było stać nad brzegiem, niczego nie szukać i na nic nie czekać. Ziemia, woda i powietrze brzmiały niemal idealnie. Mówię niemal, bo przeszkadzał jakiś szczegół, coś drobnego.
M zastygł bez ruchu, na czterdzieści siedem sekund, po czym podszedł do strumienia. Zdjął parę rękawic. Przykucnął. Przemieścił w potoku trzy spore kamienie. Woda miała uścisk lodu, aż kruszyła kostki w dłoniach. Nawet nie wiem, czy to zauważył. Chwilę słuchał. Było lepiej, z tym że nadal nie tak doskonale jak na wieży, podczas tamtych siedmiu minut z sekundami.
Wytarł dłonie o nogawki kanadyjskich spodni i w skupieniu nadal nasłuchiwał. Po siedmiu sekundach wydobył z plecaka scyzoryk od boksera R. Solaka i podszedł do drzewa, które rosło za strumieniem.
Siedziałem jak trusia.
Ze starego świerka odpadała chora kora. M oczyścił pogryziony przez robale obszar pnia i wykonał trzy nacięcia. Tak samo jak wtedy, kiedy w puszczy przy parkanie DPS-u robił karby na topoli, zupełnie nie wiedział, dlaczego ciął właśnie trzy razy i dlaczego w tych, nie w innych miejscach. A potem uczynił coś jeszcze – rozdzielił konary dwóch stojących ramię w ramię kilkunastoletnich sosen. Nawet w tej bezwietrznej chwili drzewa ocierały się o siebie, odzierając skórę aż do kości. M odciągnął i ułożył ich gałęzie w taki sposób, aby nie stykały się ze sobą. Powrócił nad wodę.
Panowała wielka cisza.
To nie była cisza martwa, ale żywa.
To nie był brak dźwięków, ale ich zupełna zgoda.
To był pokój między żywiołami. Na zewnątrz i wewnątrz.
To była muzyka – dokładnie ta sama, co kiedyś, na górze.
[...]
Gospodyni pożyczyła M niemiecką damkę. Pedałował na rowerze wąską szosą pośród pól z łanami zboża. Dzień był z tych zupełnie przezroczystych. Od zachodu wiał spokojny, lekki wiatr, pasący cumulusy. Pomiędzy chmurami krążyły bociany. Pod okiem rodziców najmłodsze ćwiczyły wznoszenia w kominach termicznych i łagodne przyziemianie. M rozpoznał te manewry, bo miał doświadczenie, ostatecznie przez dwadzieścia jeden lat zajmował się lotnictwem, absolutnie zawodowo.
Jechał w słońcu, z gołą głową – jego kaszkiet, który mi posłużył jako bandaż, odmakał w mydlinach. Bez czapki czuł lepiej całą przestrzeń wokół siebie. Za plecami miał szeroki łuk lesistych wzniesień pradoliny i strzelistą wieżę dzwonną, dokoła żuławę, a na horyzoncie wał, za którym przepływała niewidoczna jeszcze rzeka. Z pszenicy, po prawej, wyskakiwał kozioł sarny, w powietrzu szalały skowronki, brzegi Czarnej Strugi i melioracyjnych rowów porastały trzciny i pokrzywy, na niewielkich terpach, jak na rozrzuconych w morzu wyspach, czerwieniły się samotne domy. Było lato, pełne światła i owadów, zapachów i ciszy. Nie było Puławskiej, Komarowa i Banacha. M poczuł nareszcie, że przez jego lęk i ciężkie myśli przebija się znowu pęd wielkiej radości.
Potem gapił się z korony wału na szmat świata – lasy, pola, łęgi, zakręt rzeki, znaki żeglugowe, niskie wzgórza z drugiej strony wody i cztery narożne wieżyczki krzyżackiego zamku sterczące z zieleni, dość daleko, na południu.
Zjechał na dół, nad sam brzeg, zostawił rower i przycupnął na kamieniach wiślanej ostrogi, osłonięty liśćmi drobnej wierzby. Nie było nikogo, wywiało wędkarzy, pozostały tylko ryby rzucające się w zakolach, pracowite ptaki-hydroplany i żuraw zastygły bez ruchu na piaszczystej, sezonowej wyspie. Żuraw obserwował przepływ wody. Obaj, on i mój przyjaciel, nasycali się potęgą rzeki.
Później było jeszcze bardziej nie do wiary, ponieważ na niebie pojawił się bielik, jeden z tych z naszego lasu. Zrobił kilka kół nad Wisłą i odleciał w stronę zamku, jakby miał tam coś do załatwienia.
Wszystko brzmiało, jak powinno, tak że nic nie trzeba było stroić.
Świat wyraźnie zmierzał do tej chwili. Kto wie, może zmierzał i do innych, ale M zupełnie wystarczało to, co ofiarowywano mu dokładnie tu i teraz. Zatykało go z zachwytu i mamrotał jak półgłówek, powtarzał pod nosem to jedyne greckie słowo, jakie znał – ευχαριστώ – jedyne, jakie mogło unieść jego wdzięczność.
*
Powracał dokładnie tym szlakiem, jakim wcześniej jechał w stronę rzeki. Teraz za plecami miał wiślany wał, zaś na horyzoncie łuk lesistych wzniesień pradoliny i wysoką wieżę dzwonną. Był czerwiec, nie było Puławskiej i Hożej, krążyły bociany, w zbożu podskakiwał kozioł, a nad Czarną Strugą rosło zielsko.
M zobaczył ich z daleka i od razu wiedział, że go zatrzymają. Stali przed zaparkowanym na poboczu autokarem – kilku mężczyzn w skromnych, ciemnych garniturach. Stali w samym środku pól, przed skrzyżowaniem wyboistych, wąskich dróg na końcu świata. Jeden z nich, najwyższy, zaczął machać w stronę rowerzysty. M dojechał do krzyżówki i postawił stopę na asfalcie.
Ten najwyższy spytał mego przyjaciela, czy rozumie po rosyjsku, spytał właśnie w tym języku. M trochę się zdziwił, jako że autokar miał niemiecką rejestrację, a ludzie na drodze i ci, którzy nie wysiedli i przyjaźnie uśmiechali się przez okna, nie za bardzo wyglądali na wycieczkę komsomolców. Wyjąkał, że łatwiej byłoby mu mówić po angielsku.
Sublokator pani Kosakowej pamiętał dość dużo angielskich konstrukcji, jeszcze z kursu w klubie osiedlowym na Okęciu, sprzed ćwierćwiecza, no a jednocześnie zapominał większość tekstów przeczytanych ledwie przed godziną. Niepojęte są kaprysy pamięci osoby, która uderzyła łbem o beton i spała dość długo bez wstawania za potrzebą.
Człowiek górujący wzrostem nad pozostałymi skwapliwie wyjaśnił, czemu on i jego towarzysze pozwolili sobie niepokoić pana na rowerze: Chcieliby się porozumieć z kimś miejscowym. Przyjechali z Fryzji i szukają śladów, miejsc pamięci po swych przodkach. Tak najbardziej to zależy im na odwiedzeniu kaplic i cmentarzy, w drugim rzędzie starych domostw i gospodarstw. Są mennonitami.
Mój kumpel o mało nie usiadł na ziemi. Zupełnie go ścięło. Z wrażenia. Ten wysoki mówił dalej: Zgubili się w drodze, może nawet nie zgubili, tylko nie potrafią znaleźć, zidentyfikować poszczególnych miejscowości. Dysponują szkicem terenowym – pokazał kawałek papieru z oszczędnym rysunkiem i nazwami geograficznymi w języku niemieckim. Wczoraj, w mieście między jeziorami, próbowali kupić polską mapę tych terenów. Nie dostali. Sprzedawca tłumaczył, że skończyły się zapasy, że sprowadzi nowy towar w poniedziałek, jednak co to za pociecha dla tych, którzy podróżują dzisiaj? Więc czy on, to znaczy rowerzysta, nie potrafiłby im wytłumaczyć, wskazać, gdzie znajdują się te wioski zaznaczone na ich szkicu, albo może wie, jak trafić na cmentarze, albo orientuje się, czy zachowała się kaplica w… no właśnie, oni znają tylko przedwojenną nazwę owej miejscowości – Rendhof.
Dookoła falowało zboże, gryzły bąki, nad głowami przepływały cumulusy. M widział tych ludzi i słyszał ich głosy, ale nadal miał wrażenie, że są to wyłącznie omamy i zwidy wywołane mocnym słońcem. I pewnie dlatego nie powiedział im, że tyle razy szukał ich na ziemi i nad ziemią. I nie zdradził im, jak bardzo pragnął poznać tajemnicę ich milczącej obecności i nieobecności. Za to ofiarował się, że wskaże drogę na cmentarz w Dynowie.
Okazało się, że było to jedyne ważne miejsce, jakie odnaleźli już i odwiedzili.
M chwilę pomyślał. Jeżeli nie Dynów, to może Karwina, niech po prostu jadą za nim. Zasugerowali, żeby zapakował rower do ich autokaru. Właśnie zbierał się, by to uczynić, kiedy przyszło mu do głowy, że byłoby lepiej, gdyby nieznajomi pozostali sami ze swoim wzruszeniem. Jakoś nie chciał wtryniać się w intymność cudzych spotkań z umarłymi. Przeprosił i nie wsiadł, i zaproponował coś innego.
Z wielkiego przejęcia trochę trzęsły mu się ręce, gdy z plecaka umocowanego przy rowerze wyjął ukochaną mapę nadleśnictwa, rozłożył na jezdni i zaczął wyjaśniać, gdzie znajdą, co trzeba, nie tylko Karwinę. Ukucnęli i uklękli obok niego. Dołączali do nich inni, z autokaru, wszyscy najwyraźniej poruszeni faktem, iż w przestrzeni pól i nieba zjawił im się ktoś z zadziwiającą orientacją w tym, co było dla nich ważne, i że zjawił się dokładnie w chwili, kiedy go potrzebowali.
Potem M po prostu dał podróżnym swoją mapę, oni zaś przyjęli ten sfatygowany, pognieciony papier, jakby otrzymali wszystkie skarby świata.
Paru mężczyzn w szarych garniturach głośno rozważało rady i wskazówki przekazane przez mojego przyjaciela, i porównywało nazwy z mapy z tymi ze starego, niemieckiego szkicu. M nie uczestniczył dłużej w tej naradzie. Podniósł rower i szykował się do pożegnania. Wtedy ów najwyższy z całej grupy zbliżył się do niego i rzekł cicho, twardą angielszczyzną:
– Muszę panu coś powiedzieć. Pół godziny temu, na cmentarzu pod Dynowem prowadziłem nabożeństwo. Prosiliśmy Boga, żeby przysłał do nas kogoś… kogoś, kto by pomógł nam odnaleźć drogę.
Tak to przetłumaczył mój przyjaciel, potem tak mi to przekazał.
Gryzły bąki, dookoła falowało zboże, nad głowami przepływały cumulusy.
Pożegnali się przed drzwiami autokaru. Ktoś z podróżnych ofiarował M niewielką puszkę z orzechami. Sublokator pani Kosakowej nie wzbraniał się przed tym, bowiem zdążył się przekonać, że czasami nie wiadomo, jak okazać swoją wdzięczność i wychodzi to niezręcznie. Później machał za odjeżdżającymi, a oni machali mu z okien, aż zniknęli w płaskim krajobrazie.
Czuł się trochę jak pijany. Nie za bardzo wiedział, jakim cudem wrócił z pól do domu na zydlungach, jak odstawił rower, jak zjadł rosół, jak dotarł na górę i legł na tapczanie. Jadąc, jedząc, wchodząc, leżąc, nadal słyszał ludzi napotkanych na żuławie, słyszał ich spokojne zapewnienia, że otoczą go modlitwą. M też im obiecał swą pamięć.
Opowiadał mi to ze ściśniętym gardłem. Trudno dziwić się emocjom kogoś, kto zyskał świadomość, że przez 11 minut i 49 sekund był posłany, w małej sprawie, ale jednak. Na dodatek ogarnęło go głębokie przekonanie, że ci, którym pomógł, też byli posłani do niego. Czy nie pojawili się z odpowiedziami na pytania, jakie nieustannie ciskał w niebo?