Rzecz jest o wybitnych dziełach literatury polskiej, które warto czytać, żeby lepiej rozumieć świat, Polskę, uniwersalność ludzkich doświadczeń i bogactwo naszego dziedzictwa narodowego, a w nich – i dramaty indywidualnych egzystencji, i wspólnotę losów wpisanych w historię. (Włodzimierz Bolecki)
______________________________________________________________________________________________________________________________
SZTUKA INTERPRETACJI
Zapraszamy do lektury tekstów gościa Pasji czytania, prof. Włodzimierza Boleckiego. Dwa z nich mają charakter programowy (Dwa przesłania literatury polskiej, Dlaczego nie ma dziś Irzykowskiego?), trzeci (Prawdy niemiłe. Witold Gombrowicz i Józef Mackiewicz) jest reprezentatywnym przykładem mistrzowskiego warsztatu krytycznoliterackiego znakomitego historyka, teoretyka literatury i edytora. Spotkaniem z autorem Sadźmy róże rozpoczynamy systematyczną pracę nad przybliżeniem twórczości krytycznoliterackiej wybitnych historyków, teoretyków literatury oraz pisarzy ostatnich dwóch wieków.
DWA PRZESŁANIA LITERATURY POLSKIEJ
Włodzimierz Bolecki
Od ponad stu lat naszemu obcowaniu z literaturą polską towarzyszą dwa, całkiem wykluczające się przesłania. Pierwsze związane jest z nazwiskiem Henryka Sienkiewicza i zostało sformułowane w ostatnim zdaniu popularnej powieści Pan Wołodyjowski.
Czytamy w nim: „Na tym kończy się ten szereg ksiąg pisanych w ciągu kilku lat i w niemałym trudzie dla pokrzepienia serc”.
Drugie przesłanie związane jest z nazwiskiem Stefana Żeromskiego i zostało sformułowane w mało znanym dramacie pod tytułem Sułkowski. Znajdują się w nim słowa następujące: „trzeba rozrywać rany polskie, żeby się nie zabliźniły błoną podłości”.
Oto dwa odmienne cele literatury wpisane w polską tradycję literacką: „krzepienie serc” i „rozdrapywanie ran”. Powieść Sienkiewicza ukazała się w roku 1888, a dramat Żeromskiego w roku 1910. Oba rozumienia społecznych funkcji literatury powstały zatem mniej więcej w tym samym czasie i były odpowiedziami na tę samą sytuację historyczną, to znaczy na sytuację społeczeństwa pozbawionego własnego państwa, podbitego i kolonizowanego przez ówczesne mocarstwa.
Formuła Sienkiewicza wyrasta – mówiąc w uproszczeniu – z oświeceniowego rozumienia sztuki słowa. Literatura podsuwa wzory osobowe, kreuje postaci, których życie i działalność powinny stać się dla czytelników inspiracją dla ich własnych postaw.
Formuła Żeromskiego wywodzi się natomiast z romantycznego, buntowniczego rozumienia zadań literatury. Obiektem, z którym się mierzy, jest bowiem Zło. To wszystko, co jest ciemne, złowrogie, ponure w naturze ludzkiej i w historii społeczeństw. Literatura nie pozwala zapomnieć o tym, co jednostki i zbiorowości same najchętniej wyparłyby, a nawet całkowicie usunęłyby ze swej pamięci. Jednym słowem – w przesłaniu Żeromskiego – celem literatury jest moralne i intelektualne osądzanie ludzi i ich czynów.
Te koncepcje literatury polskich pisarzy wpisywały się w ówczesną, europejską tradycję literacką, której patronowali Stendhal i Joseph Conrad. Pierwszy porównał literaturę do „zwierciadła przechadzającego się po gościńcu" życia, drugi widział jej sens „w wymierzaniu sprawiedliwości widzialnemu światu”.
Gdyby konsekwentnie rozwijać cele literatury sformułowane przez Sienkiewicza i Żeromskiego, to trzeba by dojść do wniosku, że krzepienie serc jest potrzebne dzieciom, a rozdrapywanie ran – dorosłym. I niewątpliwie powieści Sienkiewicza czyta dziś przede wszystkim młodzież, a powieści Żeromskiego – niemal wyłącznie historycy literatury lub tacy leśni dziadkowie jak ja. Ewentualnie uczniowie zmuszani do lektur obowiązkowych. Jednak ktoś, kto idąc tym tropem, chciałby rozdzielić obie funkcje literatury, znalazłby się w poważnym kłopocie.
Po pierwsze, na obu koncepcjach literatury wychowało się kilka pokoleń polskich czytelników i trzeba by aptekarskich pomiarów, by określić, co ich bardziej uformowało: literackie „krzepienie serc” (cokolwiek to znaczy) czy „rozdrapywanie ran”.
Po drugie, także dorośli oczekują od literatury „krzepienia serc” – i chyba nie przypadkiem ta Sienkiewiczowska formuła bardzo spodobała się amerykańskiemu pisarzowi Williamowi Faulknerowi – który, jak wiadomo, nie zajmował się twórczością dla dzieci.
Z dzisiejszej perspektywy widać więc, że te dwa rozumienia literatury są tylko pozornie różne, oba bowiem wyrastają ze wspólnego przekonania, że społeczne funkcje literatury, czyli „prywatne obowiązki” – jak nazwał je Czesław Miłosz – są najważniejszym uzasadnieniem jej istnienia. Jednym słowem, w obu tych koncepcjach literatura okazuje się instancją, która nadaje rzeczywistości znaczenie, kształtuje wyobrażenie czytelnika o sensowności świata i o konieczności szukania i tworzenia w nim jakiegoś ładu – poznawczego, moralnego, po prostu ludzkiego.
Granica nie przebiega zatem między „krzepieniem serc” a „rozdrapywaniem ran”, bo i w jednym, i w drugim przesłaniu „pisanie” oraz „czytanie” okazują się tylko odmiennymi sposobami poszukiwania sensu – w literaturze i z pomocą literatury.
Granica przebiega raczej między tymi, którzy nadal wierzą, że literatura pomaga zrozumieć rzeczywistość, a tymi, którzy odmawiają jej jakichkolwiek możliwości tworzenia czy dociekania sensu, kształtowania myśli, uczuć i postaw czytelników.
Gdzie i kiedy tę granicę ustanowiono? Jak się nazywa? Odpowiedź na te pytania nie jest trudna. Tę granicę ponad sto lat temu nazwano umownie nowoczesnością: a jej punktem startowym było powstanie awangardy w pierwszej i w drugiej dekadzie xx wieku. W świetle jej założeń dla Sienkiewicza i Żeromskiego w ogóle nie ma miejsca w literaturze nowoczesnej. Ich koncepcje pisarstwa uważane są bowiem za anachroniczne i należą do świata, którego już nie ma, świata, który sztuka nowoczesna z największym entuzjazmem pożegnała po pierwszej wojnie światowej. Wtedy właśnie sztuka i literatura nowoczesna – jak mówiono – odrzuciła „naiwny realizm” na rzecz różnych eksperymentów – na przykład językowych, muzycznych, narracyjnych – po rozmaite warianty surrealizmu, mityzacji i wszelkich światów alternatywnych. I miała w tym zakresie znakomite osiągnięcia, które nam do dzisiaj towarzyszą i z których korzystamy we wszystkich obszarach życia.
Wkrótce jednak po pierwszych sukcesach rozpoczęły się kłopoty z traktowaniem przez literaturę rzeczywistości. Poza obszarem sztuki awangardowej (czyli nowoczesności) – a na pewno poza jej głównym nurtem – znalazły się zbrodnie popełniane w imię rewolucji, które uznano – użyję tu kolokwialnego wyrażenia – za „wypadek przy pracy” na rzecz postępu. Można to też sformułować inaczej – te wszystkie tematy musiały być uznane przez artystów za niewygodne, skoro niemal wszyscy twórcy zgłosili swój akces do rewolucji, nie pytając, jaką cenę ludzkość będzie musiała zapłacić za postęp wprowadzany siłą i przemocą (co gorsza, nawet się nad tą ceną nie zastanawiając). Okazało się więc, że zmierzenie się z doświadczeniem totalitaryzmu wymaga w literaturze przywrócenia zgody na istnienie świata empirycznego oraz odwołania się do kategorii prawdy i do wspólnego, a nie tylko subiektywnego, doświadczenia[1].
Jeden z najwybitniejszych polskich pisarzy – Gustaw Herling – który swoje doświadczenia z sowieckiego łagru opisał w książce Inny świat, przełożonej na kilkadziesiąt języków – już w latach 50. ostrzegał przed sztuką, która odwracała się od rzeczywistości, od zwykłych spraw zwykłych ludzi, od ich cierpienia, chorób, samotności, która egzystencję i prawdę o losie człowieka poświęcała na rzecz eksperymentów formalnych i estetyki, a przede wszystkim komercji. Dobrze wiemy z historii awangardy, że eksperymenty i estetyka znakomicie odnajdują się w służbie komercji. Gustaw Herling ostrzegał w swoich utworach przed nihilizmem w sztuce, którą sparodiował pod nazwą Merd-Artu. Mniejsza o źródło tej nazwy, którym w opowiadaniu Herlinga jest pewien materiał, bardzo dobrze wszystkim znany[2]. Notabene, szybko się okazało, że karykatura sztuki wymyślona przez pisarza miała swoje realizacje w rzeczywistości. Jednak Herling swoją szyderczą nazwą mierzył nie w jakiegoś, powiedzmy, „artystę” – ale w dominujący nurt współczesnej kultury, jaki – jego zdaniem – wypełnił się tematami nieistotnymi, sprawami bez jakiegokolwiek znaczenia dla człowieka, eksperymentami bez najmniejszego sensu i wartości, ale które zawsze można sprzedać z dużym, ba!, nawet ogromnym zyskiem.
Była to reakcja więźnia obozu koncentracyjnego zdumionego, że kilkanaście lat po zakończeniu drugiej wojny światowej z obszaru zainteresowania sztuki nowoczesnej usunięto ogromny – i politycznie kłopotliwy – obszar historycznego doświadczenia jednostek i zbiorowości. Język awangard i postawangard, nowoczesności i postnowoczesności okazał się wobec tego doświadczenia bezradny, nieprzygotowany, a nawet infantylny.
Z jednej strony potworne zbrodnie i cierpienie ludzi, a z drugiej wyrafinowana do maksimum sztuka – jakby spełniało się ponure proroctwo wybitnego pisarza niemieckiego, Hermanna Hessego, przed- stawione w jego sławnej powieści Gra szklanych paciorków. Powieść ta, notabene, była napisana podczas drugiej wojny światowej, a jej akcja rozgrywa się w dalekiej przyszłości w Europie Wschodniej.
Minęło kilka dekad, w ciągu których awangarda kilka razy stała się neoawangardą, modernizm – postmodernizmem, a nowoczesność – ponowoczesnością. Literatura nowoczesna z wielkim sukcesem rozwinęła poetykę awangardy: to znaczy parodię i pastisz, nieskończoną liczbę cytatów, nieokreśloność przestrzeni i czasu, a przede wszystkim nieuchwytność sensu, który zastąpiony został labiryntem sugestii oraz przypuszczeń – labiryntem, z którego nie tylko nie ma wyjścia, ale nawet nie ma potrzeby, żeby w nim czegokolwiek poszukiwać, bo przecież wszystko można zakwestionować. Fakty można przedstawić jako złudzenia, prawdę jako grę semantyczną w języku, a wartości jako stany emocjonalne jednostek. Patronują tej literaturze największe nazwiska: Jorge Borges i Italo Calvino, John Barth, Julio Cortázar, Umberto Eco i cały legion innych bardzo znanych i powszechnie uznanych autorów. Światowy rynek literatury na pewno do nich należy.
Dzisiaj taka „nowoczesność” jednych czytelników fascynuje, innych śmiertelnie nudzi, jedni widzą w niej esencję i wielkość sztuki 2. połowy xx wieku, inni tylko elitarną i przejściową modę lub nawet wyrafinowaną sztukę w służbie komercji.
I tak jak po pierwszej wojnie światowej awangardowym artystom wydawało się, że historia nie może być dla literatury nowoczesnej żadnym punktem odniesienia, a jej społeczne cele wypełniane są przez inne rodzaje piśmiennictwa, tak samo po drugiej wojnie światowej artyści nowocześni nie widzieli powodu – co prawda trwało to kilka dekad – żeby nowoczesna sztuka zajmowała się wojennym okrucieństwem. Nie mówiąc o rzeczywistości w krajach pozostawionych – w wyniku tej wojny – za tak zwaną żelazną kurtyną.
Słowem, wojna i jej okrucieństwa były nienowoczesne, natomiast nowoczesna powinna być sztuka i literatura.
Tu muszę zrobić kilka kroków wstecz, czyli cofnąć się w czasie.
W popularnych opisach polskiej literatury – sprzed drugiej wojny światowej – ikonami nowoczesności są do dziś niezmiennie trzej polscy pisarze: Witkacy, Schulz i Gombrowicz. Wiele lat temu poświęciłem porównaniu ich twórczości esej, w którym opisałem, że wszystko ich różniło: różniło ich rozumienie literatury, jej poetyki i funkcji, a przede wszystkim fundamentalnie różniła ich własna twórczość. W ciągu minionych dziesięcioleci zaliczano ich do awangardy i postawangardy, do nowoczesności i ponowoczesności, dla jednych czytelników byli modernistami, dla innych postmodernistami. Ale wbrew temu, co o nich pisano, i wbrew temu, co się o nich nadal pisze, ci trzej pisarze byli nieprzejednanymi krytykami potocznie rozumianej nowoczesności. Ostatecznie, to Witold Gombrowicz pozostawił najbardziej szyderczy portret tak zwanych nowoczesnych w osobach rodziny Młodziaków (w powieści Ferdydurke). Nie wspominając już tego, co napisał o tak zwanej nowoczesnej humanistyce i naukach społecznych, które podsumował w trzecim tomie swojego Dziennika sławnym zdaniem: „Im mądrzej, tym głupiej”.
Ci trzej pisarze odrzucili co prawda realizm, ale jako sposób pisania (sic!), natomiast połączyła ich koncepcja literatury jako poszukiwania sensu ludzkiego świata i istnienia pojedynczego człowieka, a przede wszystkim – połączyło ich przekonanie, że tematem literatury muszą być sprawy istotne. Sprawy istotne dla ludzi, dla społeczeństw, narodów, dla naszego życia.
Teraz posłużę się cytatem z wiersza Adama Mickiewicza: „tu zajdzie zmiana w scenach mojego widzenia".
Oto jest koniec lat 90. XX wieku, a ja jestem w moim mieszkaniu, w Warszawie. Dzwoni telefon (stacjonarny; telefonów mobilnych jeszcze nie było). Odbieram. – Słucham? – „Mówi Czesław Miłosz” – słyszę w słuchawce. – „Panie Włodku, przeczytałem właśnie pana artykuł o Witkacym, Gombrowiczu i Schulzu. Bardzo ciekawie pan o nich napisał, trafnie, ale – widzi pan – to wszystko jest nieprawdą... To nie byli ważni pisarze.”. „Rany Boskie, Jezus Maria!”, wpadam w przerażenie, „co ja takiego napisałem?” – myślę gorączkowo. – Panie Czesławie – próbuję się usprawiedliwić, choć nie wiem jeszcze z czego – przecież to pan napisał, jak niezwykle wysoko ceni pan i Witkacego, i Gombrowicza, że to są pisarze, którzy zmienili polską literaturę, bez których ona w XX wieku w świecie nie istnieje”... – „E tam... – słyszę żachnięcie się Miłosza – oczywiście, że są to pisarze międzynarodowi, wybitni, absolutnie niezwykli, w pewnych sprawach w literaturze polskiej najważniejsi, ale to jest pokarm dla nielicznych, a w literaturze liczy się ciemny chleb. Literatura potrzebuje razowego chleba”. - „To znaczy...” – podpytuję nieśmiało. – „Mackiewicz” – mówi dobitnie Miłosz. „Józef Mackiewicz... Przecież napisał pan o nim książkę. Mackiewicz to jest razowy chleb... Niech pan napisze o Mackiewiczu i Gombrowiczu, niech pan ich porówna, wtedy pan zobaczy...”. – Łapię oddech i odpowiadam – jakby się usprawiedliwiając – że już o nich napisałem i dodaję, że teraz rozumiem porównanie z „razowym chlebem", bo przecież sam pan, panie Czesławie, powiedział, że w „porównaniu z Józefem Mackiewiczem w Związku Literatów Polskich nie ma ani jednego realisty”.
To było dawno... nawet bardzo dawno, a jednak często wracam do tamtej rozmowy z Miłoszem.
Kim zatem był Józef Mackiewicz – pisarz nie tylko nieznany, ale zakazany w PRL i równocześnie konsekwentnie do dziś odrzucany przez wydawców w całej Europie Zachodniej? Jedynym krajem, poza Polską, gdzie niemal wszystkie jego utwory zostały już przetłumaczone, są Węgry.
Z Miłoszem Mackiewicza łączyła wspólna genealogia – obaj pochodzili z Wilna, obaj – dosłownie – byli zakochani w Europie Wschodniej, w jej różnorodności, wielojęzyczności, wielonarodowości i wielokulturowości. A dla Miłosza Mackiewicz był najważniejszym świadkiem historii Europy Wschodniej w XX wieku i jedynym, który uczynił tę historię centralnym tematem swojej twórczości. Długo by o tym mówić.
Z doświadczeń wschodnioeuropejskich wywodzi się podstawowy temat twórczości Mackiewicza, to znaczy koncepcja współżycia wielonarodowych wspólnot połączonych wspólnym terytorium, wspólną historią i przyrodą – czyli krajem. Temat ten nazwał Mackiewicz „ideą krajową” i w całej swojej twórczości zmagał się z pytaniem: „czy różne narody mogą mieć wspólną ojczyznę?”. W ten sposób Mackiewicz był prekursorem dzisiejszych idei „małych ojczyzn”, „wielokulturowości” czy tożsamości polietnicznej.
Debiutując w latach 20., Mackiewicz opisywał historię Europy Wschodniej jako historię małych narodów poddanych opresji wielkich imperiów. W ten sposób wyprzedził o wiele dziesięcioleci tak zwany dyskurs postkolonialny, który króluje dziś na uniwersytetach całego świata.
Mackiewicz należał do nielicznych pisarzy, którzy uważali, że komunizm jest i będzie jednym z największych problemów xx wieku, z którym literatura – chce czy nie chce – musi się zmierzyć. A to będzie znaczyło konfrontację z wyobrażeniami pielęgnowanymi przez filozofów, artystów i polityków zachodniej Europy, dla których komunizm to rzeczywistość zbudowana ze słów – sielankowa, sentymentalna utopia społeczeństwa bezklasowego i szczęśliwych ludzi. Ludobójstwo w tej wizji się nie mieści.
Refleksja Mackiewicza nad xx wiekiem należy do najbardziej nowoczesnych w literaturze polskiej ubiegłego stulecia. Pisarz już w latach 20. XX wieku ostrzegał, że ideologia bolszewików ma charakter totalitarny, czego nie można wyjaśnić w kategoriach prostej ciągłości, prostej kontynuacji pomiędzy Rosją carską a Związkiem Sowieckim.
Wkrótce potem Mackiewicz stwierdził, że komunizm nie jest żadnym internacjonalizmem, ale że jest równocześnie rasizmem etnicznym i rasizmem politycznym, i dodawał, że nacjonalizm – podsycany przed drugą wojną światową przez Niemcy i bolszewików – niszczył historyczną tożsamość narodów w Europie Wschodniej.
Mackiewicz wprowadził fundamentalne rozróżnienie pomiędzy carską Rosją jako imperium kolonialnym a bolszewizmem, to znaczy Związkiem Sowieckim jako imperium totalitarnym. I przez całe życie ostrzegał, że ten niezniszczony, a nawet podtrzymywany przez Zachód totalitarny bolszewizm będzie stanowił zagrożenie dla całego świata, a w pierwszym rzędzie dla samej Rosji.
Krótko mówiąc, nowoczesność Józefa Mackiewicza polegała na dostrzeżeniu problemów, których aktualność zostanie zrozumiana i doceniona dopiero dzisiaj. Józef Mackiewicz, choć zmarł blisko czterdzieści lat temu, jest pisarzem przyszłości.
No dobrze – zapyta ktoś – ale co to ma wspólnego z Sienkiewiczem, z Żeromskim, Witkacym, Gombrowiczem, Schulzem, Miłoszem, Herlingiem i w ogóle, co to ma wspólnego z literaturą? Bo przecież mówimy tu o literaturze.
Mamy wiek XXI. Na Ukrainie trwa barbarzyńska wojna. W naszym nowoczesnym czy – jak kto chce – ponowoczesnym świecie popełniane jest znów ludobójstwo. Tak jak w czasach Holokaustu niemiecki narodowy socjalizm odmówił Żydom prawa do istnienia, tak dziś internacjonalny sowiecki komunizm odmawia tego prawa Ukraińcom. Ale tym razem eksterminacja dokonywana jest – najdosłowniej – na oczach całego świata.
Nie mam wątpliwości, że literatura (i sztuka) – tak jak po pierwszej i drugiej wojnie światowej – prędzej czy później będzie musiała skonfrontować się z tym barbarzyństwem. Będzie musiała przekonać czytelników, że jej tematem są sprawy istotne. Że sztuka jest Sztuką, a nie „Merd-Artem”.
I znów okaże się, jak bardzo aktualne są stare, na pozór anachroniczne, nienowoczesne pytania o krzepienie serc, o rozdrapywanie ran, o wymierzanie sprawiedliwości widzialnemu światu – a przede wszystkim – o pisanie prawdy o rzeczywistości.
2022
[1] Zob. W. Bolecki, O awangardzie inaczej [w:] tegoż, Sadźmy róże. Szkice o literaturze polskiej XX wieku, Kraków 2024.
[2] Opowiadania G. Herlinga-Grudzińskiego, Z biografii Diego Baltassara [w:] tegoż, Dzieła zebrane, t. 6: Opowiadania wszystkie, vol. 2, wyb. Z. Kudelski, oprac. W. Bolecki i in., Kraków 2017.
(Przedruk za: W. Bolecki, Sadźmy róże. Szkice o literaturze polskiej XX wieku, t. II, Kraków 2024.)
_____________________________________________________________________________________________________________________________
PRAWDY NIEMIŁE. JÓZEF MACKIEWICZ I WITOLD GOMBROWICZ
Włodzimierz Bolecki
Panu Janowi Błońskiemu
Trudno o zestawienie pisarzy bardziej od siebie różnych niż Witold Gombrowicz i Józef Mackiewicz. Dzieli ich absolutnie wszystko: biografie, wykształcenie, koncepcje artystyczne i poglądy polityczne, rodzaj wrażliwości, typ inteligencji i recepcja ich dzieł. A nawet to, że Gombrowicz cenił twórczość Mackiewicza, podczas gdy Mackiewicz napisał o Gombrowiczu najgłupsze z głupstw.
Lista różnic mogłaby być nieskończenie długa – tak jak przy zestawieniu Marcela Prousta i Alfreda Jarry'ego, Jamesa Joyce'a i Thomasa Manna, Louisa Ferdynanda Céline'a i Josepha Conrada, Gabriela D'Anunzio i Italo Calvino czy po prostu – słonia i lamparta.
Wymienianie różnic między Gombrowiczem a Mackiewiczem jest zbędną stratą czasu, natomiast szukanie podobieństw może się komuś wydawać pomysłem bezcelowym i bezużytecznym. Podejmuję jednak to ryzyko. Czyż nie jest poznawczą przygodą poszukiwanie podobieństwa w tym, co na pozór całkiem sobie przeciwne?
Powiem od razu: wspólna jest tym pisarzom najgwałtowniejsza i najbardziej bezwzględna w całym polskim piśmiennictwie krytyka polskiej mentalności. Ale nie tylko ten temat każe zestawiać poglądy obu pisarzy. Także ich wnioski. Zastanawiające, że Gombrowicz i Mackiewicz atakują stereotypy polskości dokładnie w tych samych kwestiach. Dwie z nich chciałbym tu wymienić.
Pierwsza jest stosunek między jednostką a zbiorowością, drugą – stosunek Polaków do innych narodowości.
I Gombrowicz, i Mackiewicz kwestionują „indywidualizm” jako rzekomo typową cechę współczesnej polskiej kultury umysłowej. Ich zdaniem nie liberum veto, nie zamiłowanie do wypowiedzi indywidualnych i sądów przekornych, lecz karność, dyscyplina i kolektywizm są cechami myślenia współczesnych Polaków. Nie przekora i wyłamywanie się spod sądów i gustów zbiorowości, lecz pokorne podporządkowanie się opiniom ogółu i autorytetom – zatem zgoda na intelektualny paternalizm. Oto – zdaniem Gombrowicza i Mackiewicza – cechy polskiej mentalności w wieku XX.
Obaj pisarze przeciwstawiają jej wyidealizowana przeszłość. Gombrowicz – wizję Polski szlacheckiej, Mackiewicz – wizję liberalnego wieku XIX. Obaj też umieszczają się jakby na peryferiach współczesnej polskiej mentalności.
„Ja, sarmata” – mówił o sobie z dumą Gombrowicz, utożsamiając się z pewnym stylem życia. „Ja, wschodnioeuropejczyk” – podkreślał Mackiewicz swą przynależność do regionu geograficznego, a nie narodu czy państwa.
Krytyka polskiej mentalności nie jest w XX w. cechą twórczości tylko tych pisarzy, wystarczy wspomnieć utwory Czesława Miłosza, Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, Andrzeja Bobkowskiego, eseistykę Jerzego Stempowskiego i Konstantego A. Jeleńskiego czy wcześniejszych patronów takiej postawy: Maurycego Mochnackiego, Stanisława Brzozowskiego i Stanisława Ignacego Witkiewicza. A i to nie koniec listy.
W pisarstwie Gombrowicza i Mackiewicza krytyka polskiej mentalności jest wyjątkowo silna, toteż jeśli pamiętać, jak głębokie były różnice artystyczne i intelektualne między obu pisarzami, to podobieństwo ich poglądów na temat mentalności Polaków warte jest przemyślenia. I nie o sprawiedliwość ocen idzie w tych sądach – lecz o opinie pisarzy, których każde zdanie ma swoja wagę.
Gombrowicz i Mackiewicz byli zgodni, że Polacy „uchylają się od prawdy” o sobie. Oczywiście, Gombrowicz myślał o postawach filozoficznych, a Mackiewicz – o politycznych i historycznych, ale ich wnioski spotykały się w tym samym miejscu. Polacy – powiada z sarkazmem Gombrowicz – mają dziecinny stosunek do życia i do kultury, choć przecież – jak wiadomo – sam Gombrowicz dojrzałości nie cenił. Mackiewicz z kolei zarzucał swym rodakom polityczny infantylizm.
Polacy – pisał Gombrowicz – utonęli bez reszty w masie i w takich „abstrakcjach jak naród, sztuka, historia”. Ich dekalogiem stał się „jeden nakaz: wzmacniać państwo”. Czyli: „będziesz dostrzegał, myślał i czuł to tylko, co wzmaga siłę narodu i państwa”. Literatura polska, a także mentalność społeczna wykształcona na tej literaturze, zdaniem obu pisarzy, spętana jest takimi pojęciami, jak „naród” i „patriotyzm”. Z tej literatury można się było dowiedzieć, co dobre jest dla państwa i dla społeczeństwa, ale nie co jest dobre dla jednostki. Tymczasem „w literaturze nie polityka, nie naród, a najciekawszy jest zawsze człowiek”. To zdanie jest w pełni Gombrowiczowskie, ale napisał je... Józef Mackiewicz. Warto niekiedy czytać Mackiewicza poprzez Gombrowicza, choć lektura odwrotna jest po prostu niemożliwa.
Zdumiewające, że identyczna była opinia obu pisarzy o niezdolności Polaków do wyciągnięcia intelektualnych konsekwencji z najważniejszych doświadczeń XX wieku. Polacy – powiada dobitnie Gombrowicz – w sensie duchowym nie przeżyli ani rewolucji społecznej, ani ideologii komunistycznej, ani drugiej wojny światowej. Polacy – streszczam nadal Gombrowicza – nie przeżyli rewolucji, ponieważ nie potrafili jej zrozumieć. A marksizm – czyli stalinizm – został nałożony na Polaków „tak jak się nakłada klatkę na odurzone ptaki, jak się nakłada ubranie na człowieka nagiego. Z chwilą, gdy się znaleźli w klatce wszelka polska dyskusja z rewolucją stała się niemożliwa”. Koniec wojny zastał więc Polaków „przewróconymi, ogłupiałymi, wypróżnionymi i ogłuszonymi”. To Gombrowicz.
Identyczny jest sens tez Mackiewicza, choć zostały wypowiedziane o wiele brutalniej. Polscy intelektualiści – twierdził Mackiewicz – po heroicznym oporze przeciw nazistom, rozpoczęli kolaborację z sowieckim okupantem (choć oczywiście nie wszyscy i nie tylko oni).
Nie rozwijam dalej tej myśli Mackiewicza, bo nie o nią tu chodzi.
Zdaniem Gombrowicza literatura polska okazała się bezradna wobec tematu wojennego. „Proust więcej znalazł w swoim ciasteczku, w swojej służącej i w swoich hrabiach, niż oni w dymiących przez lata krematoriach”. Polacy – odpowiada Gombrowicz – nie przeżyli komunizmu, bo nie potrafili zrozumieć jego „racji”.
Identyczny jest sens wywodów Mackiewicza: od 1917 r. w Polsce nie rozumiano celów rewolucji bolszewickiej, ponieważ nie interesowano się ideologią bolszewików. A nie interesowano się ich ideologią, ponieważ sądzono, że, „idea narodowa” jest przed nią wystarczającą obroną.
Zatrzymać się tu warto przy sprawie antykomunizmu. Gombrowicz poświęcił mu zdań kilkanaście, Mackiewicz – kilkanaście tysięcy, ale sedno sprawy jest im wspólne. Komunizm zapanował nad Polakami (tzn. nad elitami intelektualnymi) nie dlatego, że ich pokonał, lecz dlatego, że mu ulegli. „Wszelka zatem krytyka komunizmu musiałaby być połączona z rachunkiem sumienia, nie cofającym się przed prawdą. Któż na to zdobył się wśród was? Tylko Miłosz posiadł taki chłód [...]”. To opinia Gombrowicza, a nie inaczej myślał Mackiewicz. Sedno sprawy sprowadza się ich zdaniem do tego, że literatura polska nie zdobyła się na tę odwagę, by – cytuję Gombrowicza – „lojalnie poszukiwać przeciwnika na jego własnym terenie". Literatura polska nie zdobyła się więc „na wysiłek intelektualny i w ogóle duchowy", by zmierzyć się ze zjawiskiem komunizmu, z „najpoważniejszym wstrząsem, jaki nam się przydarzył odkąd Polska Polską”. Inaczej mówiąc – zdaniem Gombrowicza – literatura polska nie zdobyła się na przemyślenie, jednej z najśmielszych przygód, jakie przytrafiły się ludzkości”.
Wspólne Mackiewiczowi i Gombrowiczowi jest zatem przekonanie, że o polskim niezrozumieniu komunizmu zadecydował po prostu... brak ciekawości. A brak zaciekawienia to przecież tyle samo, co brak zainteresowania tym, kto jest „inny”, czyli „obcym”, czyli – kimś od Polaków „odmiennym”. Trudno o większe oskarżenie polskości, a jednak i to jeszcze nie wszystko. Za brak ciekawości płaci się wszak brakiem wiedzy.
Nie zastanawiając się nad naturą komunizmu – powiada Mackiewicz – Polacy nie zastanawiali się także nad sobą. Uznali, że wiedząc wszystko o sobie, wiedza także wszystko o innych. Okazało się wkrótce, że nie znają ani swego przeciwnika, ani siebie. Sadzili bowiem, że „rosyjski komunizm” jest fundamentalnie sprzeczny z „polską ideą narodową”, a tymczasem nawet nie zauważyli, że zostali opanowani przez samych siebie: najpierw przez „polskość”, a zaraz potem przez „polskich komunistów”. W obu więc przypadkach zostali pokonani od wewnątrz. W ten sposób „polonizacja” stała się narzędziem podwójnego podboju. Najpierw „polskość” uniemożliwiła krytyczne poznanie samych siebie, a potem innych – tych, którzy przyszli ze wschodu. A przyszli nie „Rosjanie”, lecz „bolszewicy”, nie naród rosyjski, lecz nowa, dwudziestowieczna formacja ideologiczna.
Wyplączmy tezy Mackiewicza z jego polityczno-historycznej argumentacji, by zobaczyć ją teraz w świetle dyskursu Gombrowicza.
I Gombrowicz, i Mackiewicz wypowiadają tu myśl następującą: jesteśmy stwarzani przez innych ludzi, więc od naszej wiedzy o tych innych ludziach zależy wiedza o nas samych. Tymczasem – i to jest wspólna diagnoza obu pisarzy – Polacy są skupieni wyłącznie na sobie: chcą być bardziej Polakami niż ludźmi. Dla Gombrowicza oznaczało to przede wszystkim deformację jednostki, a nawet jej samookaleczenie – jego rozważania miały bowiem charakter antropologiczny. Dla Mackiewicza teza ta oznaczała triumf idei nacjonalistycznych – jego rozważania miały bowiem charakter historyczny, polityczny i socjologiczny. Dla obu pisarzy było wszak oczywiste, że w każdym z tych przypadków przegrywa duchowa niezależność jednostki i jej suwerenność myślenia.
Oczywiście, zestawiam tu pisarzy absolutnie sobie przeciwnych, ale nie waham się powiedzieć, że wyabstrahowany z ich pism portret Polaka jest bardzo podobny. Dla Gombrowicza i Mackiewicza Polak to niewolnik myśli i zachowań kolektywnych, który w głębi duszy jest przekonany, że jest skrajnym indywidualistą.
*
Koncepcje Gombrowicza – jak i jego dzieła – są doskonale znane, nie będę więc tu ich interpretował. Chciałbym natomiast przypomnieć zasadniczą ideę społeczną Józefa Mackiewicza, tj. ideę krajowości. Była ona najważniejszą częścią programu pisma „Gazeta Codzienna” redagowanego przez Józefa Mackiewicza w Wilnie od jesieni 1939 do wiosny 1940 r. i pozostała zasadnicza myślą jego późniejszej twórczości literackiej.
„Idea krajowa” miała w Wilnie kilkudziesięcioletnią tradycję. Na początku XX w. propagował ją w „Gazecie Wileńskiej” (1905/1906) Tadeusz Wróblewski, a następnie Ludwik Abramowicz – w redagowanym przez siebie „Przeglądzie Wileńskim” (1921-1938).
Dla „krajowców” istotą ich programu było odrzucenie koncepcji Litwy jako regionu znajdującego się na kresach Rzeczypospolitej. Koncepcji Litwy „kresowej” krajowcy przeciwstawili koncepcję Litwy „dośrodkowej”, tzn. kraju mającego własną osobowość polityczną, a przede wszystkim – społeczną. Popularna w Polsce koncepcja „kresów” – stwierdzali krajowcy – nie wyklucza oczywiście miłości do tego kraju ani sentymentu dla jego wspaniałej przeszłości, nie wyklucza też regionalizmu, jednak zdaniem krajowców koncepcja ta przekreślała historyczną specyfikę tego obszaru.
Inaczej mówiąc, w koncepcji „kresowej” Litwa była traktowana jako piękny „aneks regionalny” przyczepiony do jakiegoś centrum, czyli – w dzisiejszym języku – do metropolii. Z perspektywy Moskwy Litwa to „kresy zachodnie”, z perspektywy Warszawy – „kresy wschodnie”. Oczywiście, dla Polaków wileńskich, uznających koncepcję kresową „kresy” te były wschodnimi kresami Rzeczypospolitej. A jednak tę „kresową” koncepcję Litwy „krajowcy" kategorycznie odrzucili.
Na łamach „Gazety Codziennej”, redagowanej przez Mackiewicza, koncepcję „krajową” uzasadniano mniej więcej w sposób następujący: „Kraj nasz” to ziemie byłego Wielkiego Księstwa Litewskiego. Jego specyfiką jest to, że w Wilnie miały niegdyś swą stolicę różne narody. Historia zadecydowała, że kraj ten nie może być własnością jednego narodu. Społeczeństwo tych ziem to amalgamat krwi litewskiej, polskiej, białoruskiej, przemieszany z Żydami, Tatarami, Karaimami, Starowiercami. „Krajowcy” byli zwolennikami różnorodnej, wielojęzycznej i wielokulturowej całości tego obszaru, a nie jego części. Nie zgadzali się na koncepcję dominacji jednej kultury nad pozostałymi. W Wilnie lat trzydziestych byli nierozumiani, niekiedy ośmieszani. Niektórzy uważali ich nawet za zdrajców. Doświadczył tego osobiście Mackiewicz, któremu po dzień dzisiejszy zawodowi polscy patrioci wspominają prolitewskie stanowisko w sprawie Wilna. W istocie rzeczy „krajowcy” wierzyli, że Wilno – nazywane przez nich „cudownym miastem” – przestanie być źródłem konfliktów, a stanie się pomostem zgody dla wszystkich narodów zamieszkujących ten kraj: Polaków, Litwinów, Białorusinów, Żydów. Sens, „idei krajowej” wymierzony był zatem przeciwko wszelkim nacjonalizmom – czy to litewskim, czy to polskim, czy też białoruskim. Koncepcja „kraju” czyniła bowiem nieważną sprawę „granic” i stanu posiadania danego narodu czy państwa. Wszelkie granice w tej koncepcji okazywały się sztucznym, administracyjnym podziałem pierwotnego geograficznego i kulturowego terytorium. Toteż krajowcy występowali zarówno przeciwko programowym nacjonalistom, jak i postawom bezwzględnej akceptacji kolejnych konstrukcji państwowych na danym terytorium. Dla krajowców bowiem ważniejsze od granic państwa, które uważali za sztuczny (administracyjny) twór polityki, były natura i historia, czyli kultura danego obszaru.
Było też dla krajowców oczywiste, że żaden nacjonalista nie może się pogodzić się z „ideą krajowa". Idee narodowe oparte są bowiem na pojęciu wyłączności, tymczasem „idea krajowa" jest zaprzeczeniem wyłączności, opiera się bowiem na pojęciu wspólnoty. Toteż nie chciano jej w jednolitym państwie narodowym, o jakim marzyli w Polsce endecy, a na Litwie nacjonaliści litewscy. „Krajowcy” wierzyli jednak, że ich idea będzie kiedyś niezbędna w państwie wielonarodowym, jakim muszą się stać w przyszłości tereny dawnego Wielkiego Księstwa Litewskiego. Wszystkie narody zamieszkujące ten obszar – wierzyli „krajowcy” – będą się czuły jak u siebie i będą korzystały z całkowicie równych praw tak jak mieszkańcy Belgii czy Szwajcarii.
„Idea krajowa”, której Mackiewicz był jednym z wyznawców, pojawiła się jednak w momencie najmniej fortunnym. I był to, niestety, moment ostatni. Okazało się, że jest nie do przyjęcia dla Polaków, którzy widzieli w niej jedynie zakamuflowaną zgodę na unicestwienie Rzeczypospolitej we wrześniu 1939 r. I była także nie do przyjęcia dla Litwinów, którzy podejrzewali w niej kolejny zamach Polaków na aktualny stan posiadania Republiki Litewskiej.
Dość łatwo wskazać także głębszy powód tego odrzucenia: idea krajowa odrzucała tradycyjne rozumienie związku narodu z państwem. Dla wszelkich nacjonalizmów podstawą myśli narodowo-państwowej jest „mieć”: „mieć” obszar zamknięty granicami, a na tym obszarze „mieć” władzę nad ludnością stanowiącą mniejszość. Tymczasem dla krajowców granice administracyjne były bez znaczenia (tzn. w sensie etnicznym, jak w doktrynie nacjonalistycznej). Dla „krajowców” liczyła się natomiast historyczna i kulturowa integralność danego obszaru geograficznego, czyli kraj. Ważne więc było nie „mieć dla siebie”, lecz „współżyć z innymi”. Ważne było nie „państwo” i rządzący tym państwem jeden „naród”, lecz obszar historycznie wspólny dla wszystkich narodów ten obszar zamieszkujących.
Mackiewiczowski „kraj" to zatem nic innego jak ojczyzna ojczyzn, kraina różnych narodów, które są równymi członkami jednej rodziny ludzkiej. „Kraj” to zatem nie federacja i nie konfederacja, lecz obszar geograficzny rozpoznawalny jedynie dlatego, że ludzie różnych narodowości i różnych kultur nazywają go swoją wspólną ojczyzną.
Idea „krajowa” była niewątpliwie jedną z najpiękniejszych postromantycznych utopii, jaką na wschodzie Europy zrodził wiek XX. Ale była to, niestety, tylko utopia. W rzeczywistości obszar dawnego Wielkiego Księstwa Litewskiego rozdzierany był przez gwałtowny konflikt między nacjonalizmem polskim i litewskim. Niemożność dopasowania koncepcji „krajowości” do politycznych namiętności nacjonalistów sami krajowcy nazwali „tragedią idei”.
Józef Mackiewicz wypowiadał się na ten temat kilkakrotnie. Nie mógł się pogodzić ani z nacjonalizmem polskim, ani z litewskim. Pierwszy z tych nacjonalizmów prowadził do dominacji politycznej narzucanej siłą przez administrację ówczesnego państwa polskiego, drugi – opierał się na koncepcji odrodzenia Litwy w granicach etnograficznych (nb. koncepcja Litwinów była dokładną kopią programu polskiej endecji). Mimo swych deklarowanych sympatii do Litwy, Mackiewicz nie chciał się więc pogodzić z tymi Litwinami, którzy za polityczny ideał Litwy uważali państwo jednonarodowe, jednowyznaniowe i jednojęzyczne. Dla Mackiewicza wyjątkowość Litwy polegała bowiem na jej wielojęzyczności, wieloreligijności i wielonarodowej strukturze społecznej. Wilno było dla Mackiewicza „symbolicznym kwiatem” takiej Litwy. Czesław Miłosz dopowiada tę koncepcję Mackiewicza: „niewątpliwie żaden 'polski kanton', ani Polska, ani Litwa nie mogły zadowolić tego pogrobowca Wielkiego Xięstwa [...]. W praktyce program «Gazety Codziennej» do tego się sprowadzał i to ją różniło od «Kuriera Wileńskiego», który stał się głosem polskiej ortodoksji, wyznawanej przez większość polskiego społeczeństwa: dla niej przynależność Wilna do Litwy była po prostu litewską okupacją”.
U schyłku lat trzydziestych nacjonalizm Republiki Litewskiej nabierał rozpędu, wkrótce cały ten obszar dostał się pod okupację sowiecką, toteż marzenia Mackiewicza o Litwie wielu kultur, wielu narodów, wielu religii i języków nikomu nie były potrzebne.
Zostawiam tu sprawy ściśle historyczne, szczegółowiej pisałem o nich w innym miejscu.
Dziś „idea krajowa” zdumiewa swoim uniwersalizmem i aktualnością. Przemyślenia jej zwolenników: Wróblewskiego, Romera, Chomińskiego, a przede wszystkim twórczość Józefa Mackiewicza okazują się atrakcyjne i trafne wszędzie tam, gdzie wielonarodowe społeczności zostały podzielone przez waśnie etniczne, religijne, państwowe czy językowe. Znamienne są słowa współczesnego pisarza, Stanisława Bieniasza (ur.1950):
„Na górnym Śląsku, podobnie jak na kresach wschodnich narodowość była sprawą opcji. Józef Mackiewicz pisał, że w jednej rodzinie mógł być Litwin, Ukrainiec, Białorusin i Polak, i wszyscy mogli walczyć ze sobą o swoje racje. Na Śląsku było podobnie”.
Co ma jednak wspólnego Mackiewiczowska „idea krajowa” z Gombrowiczowską koncepcją „formy”?
Na pierwszy rzut oka zupełnie nic i ich zestawienie można skwitować pytaniem: „co ma piernik do wiatraka”? Jeśli jednak obie koncepcje potraktować jako refleksję nad naturą ludzką, a zarazem refleksję nad natura Polaków, to można w nich dostrzec – co prawda z daleka – ciekawe podobieństwa.
Monolitycznej koncepcji polskości Gombrowicz przeciwstawił interakcyjną koncepcję człowieka, koncepcję osobowości kształtującej się w kontaktach i w konfliktach z innymi ludźmi. Gombrowiczowska forma wyklucza więc pojęcie osobowości „czystej”, człowiek jest w niej wytworem związków z innymi ludźmi. Podobnie Mackiewicz: nacjonalistycznej koncepcji narodowego monolitu przeciwstawił ideę interakcyjnego współżycia narodów, kultur i języków. Toutes proportiones gardées: idea krajowa w sferze socjologii była tym, czym idea formy w sferze antropologii.
*
Przed laty, w jednym ze swych znakomitych esejów, pisał Jan Błoński, że Polak „umie pisać tylko o Polaku”, choć przecież tacy pisarze, jak „Kraszewski czy Sienkiewicz radzili sobie nie najgorzej z Francuzami, Turkami czy Amerykanami”. Podobnie Berent i Przybyszewski, a „jeszcze Żeromskiego fascynowała odrębność cudzoziemca”. Później ta „namiętność karmiła” jedynie refleksję Gombrowicza. „Trudno zaprzeczyć – puentuje znakomity krytyk – że wobec współczesnego etranżera polska literatura staje się coraz bardziej bezradna”. Dorzucanie przykładów do tej trafnej diagnozy nie jest tu potrzebne. Błoński zresztą sam to zrobił doskonale. Muszę jednak przypomnieć twórczość pisarza, którego w mistrzowskim opisie Błońskiego zabrakło. Otóż jednym z nielicznych (bo przecież nie jedynym) pisarzem polskim, którego rzeczywiście fascynowała odrębność cudzoziemca, był, przepraszam za powtórzenie, Józef Mackiewicz. Cała jego twórczość jest poświęcona konfrontacji polskości z innymi narodami.
Tutaj mógłby się zacząć mój następny esej, więc powiem tylko w telegraficznym skrócie. Józef Mackiewicz należał do tych pisarzy polskich, którzy wychowali się w podziwie dla kultury rosyjskiej. Co prawda, język rosyjski nie był jego pierwszym językiem – jak w przypadku Teodora Parnickiego czy Michała Choromańskiego – lecz kultura i literatura rosyjska była nieustannym przedmiotem jego fascynacji. Toteż Ukraińcom i Rosjanom poświęcił dwie swoje powieści: Kontrę i Sprawę pułkownika Miasojedowa. Bohaterami pierwszej uczynił Kozaków uciekających na Zachód Europy przed bolszewikami, i tam na Zachodzie, w Austrii, wydanych przez Anglików na pewną śmierć w ręce NKWD. Bohaterem drugiej powieści – zwanej „rosyjską sprawą Dreyfusa”– Mackiewicz uczynił Rosjanina, ale także – Polaków i Żydów. A mówiąc dokładniej: stałym tematem utworów Mackiewicza jest ta cecha ideologii dwudziestego wieku, która ludziom kazała spoglądać na siebie poprzez etykiety: widzieć najpierw naród, rasę czy klasę społeczną, a dopiero później jednostkę i konkretnego człowieka.
Z kolei pierwsza znana książka Mackiewicza Bunt rojstów też była poświęcona „cudzoziemcom”, ludziom ze wschodnich terenów Rzeczypospolitej. Jednym słowem, ludziom, którzy choć zamieszkiwali tereny ówczesnego państwa polskiego, byli w tym państwie etnicznymi odmieńcami. Polska i polskość to nie były pojęcia, które im się dobrze kojarzyły. A Mackiewicz miał odwagę to napisać. Cała jego twórczość, jak wiadomo, jest poświęcona sprawom, o których „nie trzeba głośno mówić”. Należą do nich nie tylko sprawy polityczne, o których wyciszenie przez lata dbała komunistyczna cenzura. Znacznie bardziej drażliwe, a tym chętniej przemilczane były te, które dotyczą narodowej mentalności: jej stereotypów, fobii i dewiacji. Jedną z nich w twórczości Mackiewicza były zwykłe codzienne stosunki między ludźmi należącymi do różnych narodów.
Wielonarodowe powiązania bliskiej i dalszej rodziny Józefa Mackiewicza, typowe na terenach byłego Wielkiego Księstwa Litewskiego, sprawiły, że bardzo ważnym doświadczeniem młodego Mackiewicza była konfrontacja stereotypów wychowania „narodowego” oraz realnych, normalnych kontaktów między ludźmi.
Już w jednej z pierwszych, młodzieńczych próz pt. Ślizgawka Mackiewicz opowiada o dzieciach bogatej rodziny polskiej. i ubogiego rosyjskiego urzędnika, które bawią się na ślizgawce. Rzecz dzieje się w Petersburgu na początku XX w. Podczas zabaw na ślizgawce pomiędzy dziećmi nie ma żadnych różnic, są przyjaciółmi i bawią się radośnie. Ale ich domy są odizolowane, a co więcej, uboga rodzina rosyjskiego urzędnika żyje w znacznie gorszej sytuacji niż bogaci Polacy, chociaż formalnie ci ostatni są w imperium rosyjskim... „niewolnikami”.
„Urodzeni w niewoli, okuci w powiciu” – to była najpowszechniej akceptowana formuła patriotycznej świadomości narodowej sformułowana przez arcywieszcza w arcypoemacie.
Tymczasem Józef Mackiewicz łamie w swym opowiadaniu ten podstawowy motyw literatury polskiej należący przez cały wiek XIX do dekalogu uczuć niepodległościowych. Mówiąc w skrócie, Mackiewicz pokazał, że w Rosji na początku XX w. podziały narodowe nie pokrywały się już z podziałami społecznymi i politycznymi. To spostrzeżenie Mackiewicz rozwinął w swej późniejszej twórczości twierdząc, że na początku wieku XX Rosja stawała się coraz bardziej państwem liberalnym, którego ewolucję przerwała rewolucja bolszewicka 1917 r.
Ale w tym samym utworze odnaleźć także można spostrzeżenia dotyczące społecznych skutków budzącego się w Europie nacjonalizmu.
Mackiewicz pokazuje, w jaki sposób doktrynerskie podziały narodowe deformują stosunki między ludźmi. Cechą tych ostatnich – które pisarz uważał za naturalne jeszcze w wieku XIX – był bezpośredni kontakt między jednostkami. Cechą tych pierwszych – których źródłem były ideologie nacjonalistyczne przełomu XIX/XX wieku – był kontakt nie między jednostkami (osobami), lecz reprezentantami narodów.
Doskonałym przedstawieniem tej problematyki jest opowiadanie Mackiewicza pt. Faux-pas ciotki Pafci, którego główne wydarzenia rozgrywają się mniej więcej między rokiem 1910 a 1920, choć finał opowiadania doprowadzony jest do roku 1939. Akcja tego utworu rozgrywa się w bogatej rodzinie polskiej mieszkającej w imperium rosyjskim. Bohaterami opowiadania są dzieci, Henryk i jego siostra, ich rodzice, bliższa i dalsza rodzina, służba i nauczycielki (Francuzka i Niemka), które opiekują się dziećmi i uczą ich języków oraz – ciotka Pafcia, osoba starsza zdziwaczała, staroświecka i nie rozumiejąca „ducha nowych czasów”.
Kompozycja opowiadania składa się z kilkunastu epizodów pokazujących sceny związane z narodową i polityczną edukacją dzieci i wydarzeniami historycznymi. Oto ciotka Pafcia kupuje swojemu małemu siostrzeńcowi, Henrykowi, francuską książeczkę w tłumaczeniu rosyjskim. Henryk jest nią zachwycony, ale jego mama uważa, że książka francuska jest dla polskiego dziecka nieodpowiednia, a co gorsza jest to książka w języku rosyjskim. Książeczka zostaje więc odebrana Henrykowi, który w zamian za nią dostaje do czytania polską książkę o wojnie Polaków z Austriakami w 1809 r.
Jest mniej więcej rok 1910. Henrykiem opiekowała się wówczas „Fraulein Matylda”. Były to czasy – pisze narrator utworu – „gdy Niemcy uważani byli w domu Henryka jeszcze za ludzi. Za 'nieludzi' uważano tylko Prusaków. Zaś Fraulein Matylda pochodziła z Rygi, a Niemcy bałtyccy byli prawie tak dobrzy jak Polacy, gdyż zaczęli być prawie tak samo uciskani przez złych Rosjan. Natomiast ciocia Pafcia miała zwyczaj mawiać jednym tchem: 'Drogi Iwan Mikołajewicz (jakiś tam), kochana frejlena, najdroższy Henryś, albo (do matki jego) najmilsza moja'. W ten sposób w wychowaniu Henryka zacierała właściwe kształty pojęć, których różniczkowanie i tak udawało mu się z największym jedynie trudem”.
Innymi słowy, ciotka Pafcia nie zwracała uwagi na narodowość poszczególnych osób. Iwan Mikołajewicz (Rosjanin), Fraulein Matylda (Niemka) i Henryk (Polak) byli dla niej po prostu ludźmi.
Po Fraulein Matyldzie opiekę nad dziećmi przejmuje Fraulein Klara, która „nie była Bałtyczką”, lecz pochodziła z Berlina. Kucharka nazywa ją „zwariowana luterką”, jednak mały Henryk – który usłyszał kiedyś, że nauczycielka francuskiego jest „zwariowaną katoliczką” – nie rozumie, dlaczego określenie „luterka” jest negatywne, a rodzice nie chcą mu tego wyjaśnić.
Równocześnie narrator opowiada o patriotycznej edukacji dzieci. Henryk otrzymuje w prezencie czapkę polskich ułanów z czasów napoleońskich, a jego siostra ogląda patriotyczny album złożony z pocztówek przedstawiających polskie wojsko. Wkrótce dzieci zaczytują się historycznymi powieściami Walerego Przyborowskiego i Henryka Sienkiewicza o walce Polaków z Krzyżakami i z Moskalami, i w domowym teatrzyku przedstawiają „obronę Częstochowy” przed Szwedami. Recytują też patriotyczne dziewiętnastowieczne wiersze przeciw Niemcom (Rotę) i przeciw Moskalom, bawią się w „wóz Drzymały” i obchodzą z rodzicami rocznicę bitwy pod Grunwaldem. Otrzymują więc w intencjach rodziców najlepsze wychowanie patriotyczne. Jednak i dzieci, i dorośli tak silnie identyfikują się z patriotycznymi rolami bohaterów historycznych, że wkrótce o wszystkich ludziach mówi się w domu Henryka za pomocą narodowych etykietek. Coraz częściej mały Henryk słyszy wiec od dorosłych pogardliwe określenia: „Moskal, Szwab, Kacap, Żydłak, Litwoman...”.
Nie wiadomo w jaki sposób i kiedy „inność” staje się „obcością”, „odrębność” okazuje się „wrogością”, a patriotyzm – szowinizmem i ksenofobią.
Nawet mały Sierioża, Rosjanin, serdeczny przyjaciel Henryka zostaje „bezinteresownie” nazwany przez kogoś „kacapem”, więc odwzajemnia się pogardliwym rosyjskim określeniem Polaka: „paliacziszka”.
Wszystkim dorosłym te podziały wydają się normalne, tak jakby odwzorowywały jakiś naturalny porządek świata i tylko staroświecka ciotka Pafcia nie chce i nie może ich zrozumieć. Nie akceptuje też decyzji ukochanego Leosia, który w 1920 r. przyłącza się do bolszewików. Toteż kiedy ciotka Pafcia dowiaduje się o coraz większej „nietolerancji świata”, uważa ją za jakąś „zarazę”, która otumaniła ludzkie umysły. Ciotka sądzi, że ludzie po prostu przestali zachowywać się normalnie i dali się ogłupić jakimś chorobliwym ideom. Ciotce Pafci – komentuje narrator – „brakowało zrozumienia dla animozji politycznych”, a jej głęboka niechęć do „przesadnego patriotyzmu musiała się przeistoczyć w organiczną niechęć do tego nowego partyjnego patriotyzmu, który nie znał już dla nikogo i dla niczego żadnych względów. A przecież ciotka całe życie przeżyła względami dla drugich. Nigdy nie studiowała, a czytała też bardzo mało, jakże by więc mogła pojąć konieczność zastąpienia oczywistej dla niej prawdy przez wyłączną już tylko prawdę polityczną!”.
Gdy pewnego dnia kucharka i praczka zaczynają dyskutować, „czy Żyd to też człowiek?”, małego Henryka ratuje od tego narastającego szaleństwa fascynacja przyrodą. Książki patriotyczne zamienia więc na książki o przyrodzie, a zabawę militarnymi akcesoriami – na hodowlę ptaków.
W tym opowiadaniu jest oczywiście wiele szczegółów odpowiadających biografii samego Mackiewicza i historii jego rodziny, ale to temat na zupełnie inny esej.
Warto natomiast traktować to opowiadanie jako ekstrakt najważniejszych przemyśleń Józefa Mackiewicza o konsekwencjach nacjonalizmu w wieku XX. W przeistoczeniu się patriotyzmu, czyli miłości do kraju i ludzi, w agresywny nacjonalizm , czyli w nienawiść do innego kraju i innych ludzi Józef Mackiewicz dostrzegał signum temporis XX wieku.
Mackiewicz pisał o sobie, że „ma atrofię poczucia nacjonalizmu”. Antysemityzm czy filosemityzm, antyniemieckość czy filoniemieckość, etc. były dla niego sprawami „na równi obcymi jak każda fobia czy filizm w odniesieniu do dowolnego narodu”. „Jestem z wykształcenia przyrodnikiem i rozumuję w ten sposób: na co by zeszły moje lata nauki i studiów, za co miałbym sobie filozofię Arystotelesa, książki Aleksandra Humboldta, dzieła Darwina i wszystkich wielkich biologów, genetyków i psychologów ostatnich czasów, gdybym na starość miał zostać wyznawcą politycznego rasizmu? [...] Nie bronię ani Niemców, ani Rosjan. Bronię siebie przed infantylizmem narzucanych mi poglądów”. „Każda zbyt rygorystyczna dyscyplina narzucona twórczości nieuchronnie prowadzi do wykrzywienia prawdy. Dotyczy to również dyscypliny patriotycznej”.
Swoją niechęć do wszelkich form nacjonalizmu Mackiewicz łączył nie tylko z atmosferą domu rodzinnego i wielonarodową specyfiką Wilna, lecz także ze studiami przyrodniczymi. Natura – podkreślał to wielokrotnie – nie zna ani rasizmu, ani nacjonalizmu.
Utwory Mackiewicza mają wiele znaczeń i tematów. Jednym z nich jest gorzki rozrachunek z wiekiem XX, wiekiem zmierzchu indywidualizmu i zamiany jednostki w cząstkę tłumu.
Sprawa pułkownika Miasojedowa, Kontra czy opowiadanie Faux-pas ciotki Pafci w swych najgłębszych warstwach są opowieściami o jednostkach, z których wiek XX uczynił znak kolektywu, zbiorowości, grupy, klasy, ideologii, narodowości, rasy, a wreszcie – państwa.
Natomiast dla Józefa Mackiewicza człowiek jest zawsze jednostką, dla której każda ponadindywidualna etykietka oznacza torturowanie jej tożsamości.
Sam Mackiewicz dawał temu niekiedy paradoksalny wyraz mówiąc i pisząc: „Osobiście czuję się w tej chwili przynależny do wschodniej Europy, a dopiero na drugim miejscu do określonego narodu”.
W tym stwierdzeniu odnaleźć można w skondensowanej formie zasadniczą myśl Mackiewicza: tożsamość człowieka określona jest nie przez jego przynależność do etnicznie i ideologicznie rozumianego narodu, lecz do czegoś bogatszego, pełniejszego – także do kraju, do terytorium, który jest jego ojczyzną. A przecież wiele narodów ma tę samą ojczyznę. Przypomina się tu zdanie Goethego, które romantyczny poeta, też wychowany na Litwie, Adam Mickiewicz, uczynił mottem cyklu pt. Sonety krymskie: Wer den Dichter will verstehen,/Muss in Dichters Lande gehen (Kto chce zrozumieć poetę/musi pojechać do jego kraju).
O tym „kraju” Mackiewicz pisał:
„Były to ziemie nie tylko litewskie, białoruskie i polskie jednocześnie, zjednoczone w przeszłości i pokłócone współcześnie; zamieszkiwali je też Żydzi i Rosjanie; na tych ziemiach zwycięzcy w wojnach tatarscy wielcy książęta osadzali przed wiekami jeńców dając im grunty i przywileje. Dlatego wśród sosen północnych zdarzało się spotykać jeszcze minarety z półksiężycem; tu w stołecznych ongiś Trokach nad potrójnym jeziorem, zasiedli krymscy Karaimi, wyznający Pięcioksiąg Mojżeszowy, ale odrzucający Talmud; kościoły katolickie budowano przeważnie w stylu włoskiego baroku, rzadziej gotyku; cerkwie prawosławne w niezmiennie kopulastobizantyjskim stylu; z czasów Reformacji zostało trochę wyznawców Kalwina, mniej Lutra; w bardziej zaś odległych od miasta stronach, wśród lasów i bagien, ludzie szukający prawdy poddawali się wpływom różnorakich sekt; [...] (Droga donikąd). „Mówił mi jeden mądry człowiek [...], że są trzy rodzaje patriotyzmu. Patriotyzm narodowy, patriotyzm doktryny i patriotyzm pejzażu. Narodowy zajmuje się tylko ludźmi zamieszkującymi dany pejzaż. Doktrynalny – ani ludźmi, ani pejzażem, tylko zaszczepianiem doktryny. Dopiero patriotyzm pejzażu [...] obejmuje całość, bo i powietrze, i lasy, i pola, i błota, i człowieka jako część składową pejzażu. Narodowi patrioci na przykład, dla nich największe szczęście ludzkości, żeby jak najwięcej ludzi mówiło koniecznie tym samym językiem, ale, Broń Boże, nie innym. Albo: gdzie na rynku stał kościół, postawić cerkiew. Albo: gdzie stała cerkiew, postawić przekoniecznie kościół. [A dla mnie] – mówił - czy włoski barok, czy bizantyjska kopuła, i minaret, i synagoga tak samo należała do pejzażu jak jezioro, czy rzeka, czy rynek, przy którym stoją. [...] A jak ty wszystkim wronom każesz krakać pod batutę i liście na drzewach przykroisz w jeden wzór, to co zostanie z pejzażu?” (Lewa wolna).
*
Czas rozszerzyć perspektywę tych rozważań.
Mackiewicz i Gombrowicz uważali za swój intelektualny obowiązek poddawać „rewizji” aksjomaty współczesnej myśli o człowieku. Mackiewicza interesowały sprawy historyczne, polityczne i socjologiczne, Gombrowicza – antropologiczne i psychologiczne. Obaj jednak toczyli w swych utworach przede wszystkim gwałtowny spór ze stereotypami polskości. Nie oni jedyni. Identyczny spór można odnaleźć w twórczości Czesława Miłosza, Jerzego Stempowskiego, Stanisława Vincenza, Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, Konstantego Jeleńskiego, a więc pisarzy, dla których punktem odniesienia była Polska sprzed roku 1939. Myślę, że dwie cechy tamtej Polski stały się impulsami ich późniejszej twórczości.
Cecha pierwsza to doświadczenie Polski jako kraju wielu narodów, wielu kultur, religii i języków. Ta wielość stała się przecież ciągle odnawianym i ponawianym bogactwem ich twórczości: nie tylko w sferze tematów literackich, lecz przede wszystkim w sferze idei społecznych, kulturalnych, politycznych czy filozoficznych.
Druga cecha było doświadczenie niebezpieczeństwa myślenia kolektywistycznego – w jego nietotalitarnej odmianie. Kolektywizm, a niekiedy totalizm myślenia nacjonalistyczno-państwowego, stał się dla tych pisarzy ostrzeżeniem przed podporzadkowaniem się zachowaniom stadnym, niesuwerennym, zależnym od koniunktur politycznych. Ich spór z powojenną polską mentalnością, deformowaną nie tylko przez tradycję historyczna, lecz przede wszystkim przez system komunistyczny, był jednak walką toczoną z przeważającymi siłami obrońców narodowych stereotypów. Dość dobrze wiadomo, co spotkało Gombrowicza, Miłosza, Mackiewicza czy Herlinga-Grudzińskiego za targanie „narodowych świętości”. Jeśli więc mentalność Polaków nie stała się całkowicie kolektywistyczna i nacjonalistyczna, to – mówiąc o literaturze – zawdzięczamy to bez wątpienia tym kilku pisarzom.
I jeszcze jedną puentę warto sformułować na zakończenie tych rozważań: zdaniem pisarzy, których wymieniłem, źródłem siły kultury II Rzeczypospolitej była jej różnorodność – wielość języków, religii, obyczajów i narodów, które tworzyły naturalne bogactwo przedwojennego społeczeństwa. Tymczasem monoetniczny system narzucony Polsce po II wojnie światowej (którego „etniczna jednorodność” sprawiała przyjemność na równi komunistom jak i nacjonalistom) przyniósł w konsekwencji deformację nie tylko mentalności zbiorowej, ale i pojedynczych ludzi.
Nie jest to prawda miła, ale, niestety, prawda.
(Przedruk za: W. Bolecki, Prawdy niemiłe, Wydawnictwo Przedświt, Warszawa 1993)
_____________________________________________________________________________________________________________________________
DLACZEGO NIE MA DZIŚ IRZYKOWSKIEGO
Włodzimierz Bolecki
Karol Irzykowski – pisarz i krytyk – budzi fascynację wśród znawców jego twórczości, ale poza nimi należy już chyba do coraz większego grona twórców, których nazwiska znane są tylko specjalistom.
O kim zatem myślimy, kiedy zadajemy takie pytanie? Kogo szukamy? Nie chodzi przecież o kogokolwiek, o dowolnego pisarza. Nie pytamy wszak, dlaczego na przykład nie ma dziś Albina Dziekońskiego[1] czy Stefanii Zahorskiej[2]. Istnieje zatem coś wyjątkowego, coś, co intuicyjnie łączymy z nazwiskiem Karola Irzykowskiego i co powoduje, że pytanie to ma dla nas niekwestionowany sens, że wskazuje na jakiś poważny problem naszej współczesności.
O kogo i o co zatem pytamy, kiedy zadajemy pytanie: „Dlaczego nie ma Irzykowskiego?”.
Po pierwsze, nie ma wątpliwości, że pytamy o autora Pałuby, czyli autora powieści, która wśród polskich literaturoznawców jest zgodnie uważana za matkę wszystkich eksperymentów w literaturze polskiej XX wieku. Pałuba – utwór o formacie światowym, który swoją problematyką, rozwiązaniami narracyjnymi, kompozycyjnymi czy gatunkowymi wyprzedził o dziesięciolecia współczesne dyskusje na temat zagadnień metafikcji, deziluzji, paratekstów, na temat relacji tekst-komentarz, autor-bohater, na temat granic tekstu w literaturze, kryzysu języka, etyki formy literackiej i wielu innych. Nowatorstwo Irzykowskiego było tak wielkie, że Michał Głowiński w fundamentalnej książce o krytyce młodopolskiej, zatytułowanej Ekspresja i empatia, napisał o koncepcji krytyki literackiej Irzykowskiego: „nie w pełni mieściła się w tym stylu uprawiania [krytyki - W.B.], jaki w okresie Młodej Polski obowiązywał” [3].
Po drugie, pytamy więc o krytyka, który do dziś pozostaje wzorem krytyki merytorycznej, mistrzem analizy, jednym z nielicznych twórców własnego systemu teoretycznoliterackiego i który był przez trzy dekady jednym z najważniejszych punktów odniesienia dla wszystkich współczesnych pisarzy i badaczy literatury – także w następnych pokoleniach[4].
Po trzecie, Irzykowski – jak wszyscy wybitni moderniści – był oryginalnym myślicielem, a w wielu kwestiach po prostu nowatorem. Jako myśliciel okazał się bezwzględnym krytykiem wtórności, autorem niezwykle przenikliwych tez psychospołecznych dotyczących mechanizmów krążenia idei w kulturze oraz ich doskonałym diagnostą. Opisał na przykład plagiatowość przełomów literackich w Polsce, zjawisko, które do dziś jest rozpoznawalne w kulturze współczesnej. Był równocześnie nowatorskim psychologiem i antropologiem – i w tym zakresie także wybiegał daleko w przyszłość.
Po czwarte, ten myśliciel z kilkudziesięcioletnim wyprzedzeniem wprowadził do badań literatury kategorie etyczne i wypracował swoje własne kryterium etyki w literaturze, które nazwał kategorią szczerości.
Po piąte, Irzykowski był pasjonatem z poczuciem misji – poświęcił literaturze całe swoje życie, czyli trzy dekady intensywnej aktywności pisarskiej. A przy tym nie tyle towarzyszył literaturze, co był jednym z najaktywniejszych krytyków, polemistów i komentatorów literackich idei przed 1939 rokiem. Można by je wszystkie zmieścić w jego własnej, doskonałej formule – „studia z literackiej teorii poznania”.
Literatura jako instrument poznawania, a krytyk jako twórca „teorii poznania” – to koncepcje, które w języku literaturoznawców ustabilizowały się dopiero kilkadziesiąt lat później.
Po szóste, Irzykowski to fenomen erudycji, szerokich i głębokich zainteresowań intelektualnych. Poruszał się wśród najważniejszych idei swej epoki – fascynowały go nauki społeczne i humanistyczne, filozofia, nauka i technika, literatura, teatr, film – trudno o szerszy zakres poszukiwań poznawczych w humanistyce.
Ale można też powiedzieć, że Irzykowski był intelektualnym samotnikiem. Od wszystkich, którzy brali udział w dyskusjach artystycznych czy intelektualnych, wymagał – podobnie jak Witkacy czy Gombrowicz – oryginalnej twórczości i nowatorstwa myśli. Bezwzględnie zwalczał wszelkie szablony – społeczne, artystyczne, językowe, grupowe i indywidualne. Walczył ze wszystkim, co uważał za intelektualną modę, bezrefleksyjne kopiowanie, zbiorowe fascynacje. Na każdym kroku walczył z tak zwaną myślą zbiorową, czyli indywidualną bezmyślnością, z podporządkowaniem hierarchii artystycznych zmiennym, chimerycznym i nieistotnym kryteriom środowiskowym, a właściwie – ich brakowi.
Nie uznawał żadnego mainstreamu. Przez trzydzieści lat, do roku 1939, polemizował z najważniejszymi pisarzami swojej epoki: między innymi z Brzozowskim, Przybyszewskim, Wyspiańskim, Witkacym, Boyem. Nikt z pisarzy nigdy nie otrzymywał od niego kredytu zaufania z powodu nazwiska czy tematu, wobec nikogo nie stosował „taryfy ulgowej”, a jeśli zgadzał się z pisarzami, akceptował ich utwory, to nigdy nie uprawiał krytyki panegirycznej lub promocyjnej. I mimo że przez całe życie komentował wydarzenia literackie, mimo że brał udział niemal we wszystkich ważnych dyskusjach o literaturze przed 1939 rokiem, to pisał nie po to, by utrwalać lub tworzyć wielkości, lecz by pokazywać artystyczne słabości utworów, ich wątpliwe rozwiązania artystyczne i intelektualne, niezrealizowane możliwości, niedomyślane pomysły, kalekie czy poronione wykonania. Demistyfikował, kwestionował, polemizował oraz – jakbyśmy dziś powiedzieli – dekonstruował; ustawiał się zawsze w opozycji do aktualnych mód i zbiorowych gustów.
Przed rokiem 1939 znali go wszyscy pisarze i krytycy, a chociaż większość z nich propagowała zupełnie inne niż on koncepcje literatury, to jednak wszyscy z nim się liczyli. Irzykowski – nawet gdy pisał rzeczy, z którymi się nie zgadzano – był powszechnie słuchany; czytano go uważnie i poważnie. Był jednym z nielicznych w polskiej literaturze ponadpokoleniowym autorytetem.
Dlaczego więc go dziś nie ma?
Po pierwsze dlatego, że żyjemy w zupełnie innym (niż przed 1939 rokiem) świecie społecznym i politycznym, mamy do czynienia z zupełnie innym modelem kultury, ponieważ inna jest funkcja sztuki i literatury, ale też zupełnie inna jest funkcja mediów. A przede wszystkim – inni są odbiorcy i uczestnicy kultury. Czy potrzebny jest im Irzykowski? Z tego, co oni sami mówią o sobie – ani trochę.
Programem Irzykowskiego był „merytoryzm” – termin dziś nie tylko nieznany, ale przede wszystkim – nierozumiany.
Nierozumiany w świecie, w którym życiem kulturalnym rządzi wszechpotężny prasowy i medialny mainstream, w którym obowiązują etykiety, przynależność do grup, do koterii, do konkretnych mediów, środowisk, grup interesów; w świecie, w którym nie liczy się indywidualny głos, postawa, sąd, lecz wyrażanie zbiorowych opinii, oczywiście jakoś stylistycznie zindywidualizowanych, lecz aksjologicznie i poznawczo identycznych, a przede wszystkim – karnych wobec przełożonych”, jak żołnierze w postawie zasadniczej. Jest to więc świat, w którym krytyka jest pozbawiona oparcia w sobie, w indywidualnym głosie, osądzie, w jednostkowej pewności przeciw wszystkim – czyli w krytyce programowo niepoprawnej. To świat intelektualnych poprawności, świat masowego – ideologicznego i politycznego – rasizmu. To znaczy świat, w którym niepodważalną zasadą jest podział na swoich i obcych, na słusznych i niesłusznych, świat, w którym obowiązuje powszechnie akceptowany feudalizm hierarchii, wasalizm myśli, klientelizm relacji, w którym liczą się nazwiska, a nie dzieła. W takim świecie merytoryzm Irzykowskiego – z jego podstawowym hasłem „solidarności z autorem” – jest ciałem obcym. Obcym ciałem jest też zasada krytyki Irzykowskiego, według której należy najpierw autora i utwór dogłębnie zrozumieć, co nie znaczy akceptować, a dopiero później oceniać, by postępować wobec utworu lojalnie, dać mu kredyt rozumności i sensu, a dopiero potem podejmować krytykę czy polemikę.
Dla aksjologii Irzykowskiego, w której najważniejszymi kryteriami były oryginalność, nowatorstwo i intelektualna powaga (Witkacy nazywał ją sprawami istotnymi”), nie ma miejsca w dzisiejszej mainstreamowej krytyce literackiej. W estetyce współczesnej akceptuje się – a nawet celebruje i propaguje – wtórność, permanentne kopiowanie, wykorzystywanie cudzych idei i pomysłów, a wszystko to w opakowaniu „ponowoczesności” i estetyki postmodernizmu. A ta z kolei ma dziś także konsekwencje dla Irzykowskiego niewyobrażalne – to znaczy rozmywanie przedmiotu prawa autorskiego, czyli prawa do intelektualnej własności pomysłów, idei i ich sformułowań.
Dziś życiem kulturalnym – w którym nie ma miejsca dla Irzykowskiego – rządzą, jak pisał Zbigniew Herbert, „logika parciana, pojęcia jak cepy, żadnej dystynkcji w rozumowaniu, brak koniunktiwu”. Tytuł tego wiersza – „Potęga smaku” – doskonale pasuje do twórczości Irzykowskiego, bowiem smak, gust i intelekt są w niej największą potęgą. Są „siłą bezsilnych”, by przywołać Havla[5]. Dla Irzykowskiego taką siłą był merytoryzm, racjonalizm, do których żaden New Age czy napuszona paplanina nie miałyby wstępu.
Dzisiejszymi, oficjalnymi hierarchiami artystycznymi rządzi dokładnie ta sama zasada, z którą Irzykowski walczył od początku swej drogi twórczej – „świętości nie szargać”. Tak jak w czasach Irzykowskiego, tak i dziś literacki establishment ma swoją zamkniętą listę nazwisk – przedmiot permanentnej adoracji, bezkrytycznych zachwytów i seryjnych nagród za cokolwiek. Tak jak w czasach Irzykowskiego, nie można szargać kanonizowanych na Parnasie świętości, ponieważ dzieło autora należącego do establishmentu musi być przedmiotem uwielbienia (nawet bez czytania). Pamiętamy sarkazm Gombrowicza: ,,dlaczego ma zachwycać, kiedy nie zachwyca?”. Autor Ferdydurke był wiernym uczniem Irzykowskiego (choć, jak zwykle, nigdy się do tego nie przyznał). Kto dziś pamięta młodą, debiutującą autorkę, która napisała, że nie zachwyca jej ostatni tomik Wisławy Szymborskiej ani książka Michała Pawła Markowskiego? Oskarżenia, które na nią spadły, że „niszczy autorytety”, mogłyby konkurować z tsunami.
Ten świat, w którym nie ma Irzykowskiego, to świat pozbawiony autentycznej, niezależnej krytyki. To świat komisarzy estetycznych, którzy w opiniotwórczych miejscach życia literackiego pilnują, żeby nikt o „kanonizowanych na Parnasie” świętościach nie powiedział złego słowa. Dla Irzykowskiego była to rzecz niewyobrażalna. Każdy mógł polemizować z każdym, podziały ideologiczne były całkowicie wtórne, a nawet nieistotne wobec tego, co konkretny autor ma do powiedzenia. Kontekst polityczny nie definiował talentu ani oryginalności artystycznej czy myślowej. Krytyka Irzykowskiego to świadectwo i manifest wielości, różnorodności, barwności, oryginalności, słowem – indywidualności.
A co było dla Irzykowskiego oraz najwybitniejszych twórców jego generacji rzeczywistym, szanowanym „głównym nurtem”? Nauka. Tak, tak - nauka.
Nauka – rozumiana jako myśl współczesna, która rozwiązuje tajemnice świata i życia społecznego. Pisarz i krytyk musiał być partnerem dla uczonego. Irzykowskiego fascynowała psychologia, filozofia, zwłaszcza epistemologia (stąd jego „literacka teoria poznania”), antropologia, nauki społeczne. Przybyszewskiego fascynowała medycyna, którą studiował, podobnie jak później Jerzy Stempowski. Witkacy znał doskonale najnowsze prace z zakresu filozofii, antropologii, astronomii, matematyki, fizyki. Książeczka Gombrowicza Kurs filozofii w sześć godzin i kwadrans czytana jest przez studentów jako minipodręcznik. Berent, Parnicki i Stempowski studiowali historiografię, Bruno Schulz śledził uważnie odkrycia naukowe; Berent był ponadto doktorem nauk przyrodniczych (debiutował artykułami naukowymi). Mackiewicz był przyrodnikiem. Każdy z nich był późnym wnukiem poprzedniego pokolenia – realistów, pozytywistów, naturalistów, tych wszystkich premodernistów, pasjonatów rzetelnej wiedzy i nowoczesnej nauki.
Czy w dzisiejszym establishmencie literackim jest jakiś pisarz, który interesuje się nauką, filozofią, który w swojej twórczości podejmuje gorące tematy myśli współczesnej? Był jeden – Stanisław Lem. Jednak – mimo ogromnej popularności – to pisarz spoza mainstreamu. Zakwalifikowano go raz na zawsze jako science fiction writer, choć był filozofem współczesności. Podobnie jest z innymi pisarzami, którzy są pozycjonowani poza głównym nurtem dzisiejszego życia literackiego, jak na przykład Jacek Dukaj, Bronisław Wildstein, Antoni Libera, Elżbieta Cherezińska, Marta Kwaśnicka.
Dzisiejszy mainstream to intelektualne getto, w którym podstawową potrawą są wsobne problemy, tematy z drugiej ręki, krajowe wykonanie cudzych pomysłów – niczym licencjonowane programy telewizyjne. Kopie kopii, produkcje seryjne. A zamiast zainteresowania światem, rzeczywistością społeczną, kontemplacja zdeformowanego modernistycznego „ja". Dla Irzykowskiego to wszystko były rzeczy niewyobrażalne, ponieważ napędzała go pasja naukowego poznania: ciekawość świata i człowieka. Dziś – być może – byłby kognitywistą.
Zmienił się gruntownie komunikacyjny model krytyki literackiej. W kulturze współczesnej nie ma tygodników literackich, które zastępowane są przez wkładki i dodatki poświęcone literaturze. Na recenzje książek nikt już nie czeka, ponieważ jeśli są nawet istotne i ważne, to chyba jedynie dla autorów, ich rodzin i ich znajomych. W czasach Irzykowskiego krytyka była indywidualną wypowiedzią o świecie, tworzyła wzorce jego rozumienia. I rozwijała się poza systemem poprawnościowych ograniczeń cenzuralnych.
Ta krytyka była powszechnie rozumiana jako działalność etyczna. Jeśli w literaturze jej miarą była szczerość, to w krytyce podkreślano jej godność. Wyznaczników takiej krytyki upatrywano w jej profesjonalizmie, na który składały się takie cechy jak pionierskość poszukiwań i rozwiązań artystycznych, permanentne tworzenie własnej terminologii, języka opisu i interpretacji, świadomość, że język jest narzędziem poznania, które bardzo łatwo zdeformować. Stąd u Irzykowskiego – i u jego duchowych spadkobierców – uważna analiza semantyki pojęć, słów, poetyki tekstu i pryncypialne dyskusje nad każdym sformułowaniem.
Czytanie dziś tekstów Irzykowskiego to odświeżająca lektura. Uświadamia, jak wiele formuł jego autorstwa odnalazło swoje drugie życie w polszczyźnie. Na pozór znane z języka potocznego, wypełniły się nową treścią: czyn i słowo, walka o treść, słoń w składzie porcelany i wiele innych. Na przykład walka o treść - czyli walka o rzeczy naj- istotniejsze i najpoważniejsze.
Irzykowski plewił i karczował krytykę z małostkowości, ze spraw prywatnych, nieistotnych. A dla rozpleniającej się wtórności ukuł nawet sformułowanie „ludzie z drzwiami na plecach”[6], czyli ci, którzy wyważają otwarte drzwi.
Irzykowski uczył krytycyzmu jako powinności intelektualnej. Jej instrumentami były dla niego kompetencja, jasność wypowiedzi, logika i bezinteresowność myśli. Odrzucał chodzenie w stadzie i kolektywizm opinii traktowanej jako główny argument. Odrzucał wszelkie formy totalizmu i mętniactwa. I potrafił przyznać rację nawet największemu przeciwnikowi.
Nie ma dziś Irzykowskiego, chociaż pozostawił po sobie niewielkie i bardzo różnorodne grono kontynuatorów i pasjonatów: Sandauer, krakowska wielka krytyka (Błoński, Kijowski, Flaszen), a ze szkoły warszawskiej Burek i Sławiński. Ale może najbliżej dwoistej natury Irzykowskiego jako pisarza i krytyka byli Miłosz, Herling-Grudziński, Gombrowicz, Mackiewicz. Analizowali rzeczywistość za pomocą literatury i krytyki, a wszystko, co pisali, było kolejną realizacją „literackiej teorii poznania”.
Formacja Irzykowskiego już odeszła. Wychowana na pamięci o pluralistycznej, wielonarodowej, wielojęzycznej i wielokulturowej Rzeczpospolitej, a potem takiejż wielkiej emigracji wojennej. Formacja wychowana na twardych sporach ideowych, personalistycznych starciach indywidualności niechowających się za plecami redakcji, chlebodawców, wydawców, grup interesów i anonimowych macherów życia publicznego.
Karol Irzykowski był człowiekiem sporu i pozostał w pamięci potomnych jako postać sporna. A kto w dzisiejszym establishmencie literackim jest człowiekiem sporu lub postacią sporną – w tym najgłębszym sensie, jaki nadał mu Irzykowski? Rozglądam się wokół: nie widzę, nie słyszę, kto się wstrzymał? Cisza.
Nie ma Irzykowskiego – nie ma go wśród nas, gdyż dzisiaj nikt nie ma ochoty na samotność w literaturze i w sztuce. Dzisiaj mainstream zapewnia każdemu, kto się zgłosi, nagłośnienie i oświetlenie, przyprowadzi publiczność, zorganizuje oklaski i bisy. W zamian żąda tylko jednego – identyfikacji z kolektywem. Tej ceny Irzykowski nigdy by nie zapłacił.
2018
[1] Albin Dziekoński (1892-1940) - poeta, prawdopodobnie zginął w Katyniu.
[2] Stefania Zahorska (1890-1961) - historyczka sztuki i pisarka, od 1939 roku prze- bywała na emigracji.
[3] M. Głowiński Ekspresja i empatia. Studia o młodopolskiej krytyce literackiej, Kraków 1997.
[4] Pisali o nim między innymi Janusz Sławiński, Ryszard Zengel, Tomasz Burek, Ewa Szary-Matywiecka, Wojciech Głowala, Ryszard Nycz, Henryk Markiewicz, Włodzi- mierz Bolecki, Kinga Siatkowska-Callebat, Mateusz Chmurski.
[5] To nawiązanie do eseju Václava Havla Moc bezmocných (Siła bezsilnych), zob. V. Havel, Siła bezsilnych i inne eseje, wyb. A.S. Jagodziński, Warszawa 2011.
[6] „W oblężeniu”, Słoń wśród porcelany, Warszawa 1934: „Kto są ci ludzie z drzwiami na plecach? To są pisarze polscy, którzy pasożytują na kwestiach już dawno załatwionych, rozbabrują je, eksploatują, udają bohaterski wysiłek. Nie tylko wywalili otwarte drzwi, ale nadto przemalowują je i zaopatrzywszy w nowy napis, urządzają za nimi swój kramik”.
(Przedruk za: W. Bolecki, Sadźmy róże. Szkice o literaturze polskiej XX wieku, t. II, Kraków 2024.)