KINO KRÓTKICH FILMÓW
KINO KRÓTKICH FILMÓW
FRAGMENTY POWIEŚCI
M zatrzymał się naprzeciw pary cylindrycznych baszt ze strzelnicami. Strzegły bram zwróconych w stronę wody. Niegdyś bramy przypuszczalnie wychodziły na drewniany most łączący Malbork z Żuławami i w ogóle z Okcydentem. Tak uważał mój przyjaciel. Zapewne miał rację, bo potrafił czytać różne teksty, nie tylko pisane literami alfabetu.
Za basztami biły w chmury ogromne budowle stolicy zakonu. W niektórych mieszkała klasztorna surowość, a inne otaczał pałacowo-dworski splendor. Na te mury można było gapić się i gapić, a i tak nie dało się ich objąć, zapamiętać ani połknąć, jak się nie da wchłonąć oceanu, lasu, gór czy płonącego ognia. Na każdy z tych cudów można patrzeć aż do końca świata i wciąż być dopiero na początku postrzegania jego kształtu. Usłyszałem to od M. Powtarzam.
M miał we łbie straszny zamęt, aż zatęsknił do trafienia syderytem, który może by coś wytłumaczył, ofiarował nagłą jasność, zrozumienie tych kamieni, ale nic nie nadleciało z nieba, padał tylko mokry śnieg, cokolwiek słabszy niż ten, który sypał w polach.
*
U samych stóp twierdzy chodnikiem wzdłuż rzeki przemykali z rzadka jacyś ludzie, tacy mali jak szczelina między kciukiem a dotykającym go już prawie palcem. M za bardzo im się nie przyglądał, skupiony na zamku. Mówię: nie przyglądał się przechodniom, jednak dwójkę z nich wyraźnie zauważył, zapewne dlatego, że oni jedyni nie dreptali w tę i we w tę, lecz stanęli nieruchomo pomiędzy basztami.
Patrzyli na twierdzę – tak jak my na drugim brzegu – tyle że musieli zadrzeć głowy, jakby wystawiali się na dotyk śniegu. M zdawało się, że rozpoznaje mężczyznę w kapturze i kobietę w szarych chustach. Zrazu uznał, że to jest powidok, taki jak po zaciśnięciu powiek, albo że to całkiem inni ludzie, choć nader podobni do dwojga, których ujrzał w Nowym Jarze. Szczególnie kobieta. M próbował lepiej jej się przyjrzeć, jednak była zbyt daleko. Z tej odległej perspektywy uderzała tylko jej dziewczęca niemal kruchość, tak bardzo wyraźna na tle potężnego zamku.
*
Niezależnie od tego, kim była kobieta, która stała pod basztami – mieszkanką okolic, Cyganką, turystką z Bałkanów czy tylko mirażem, nieostrym obrazem w kinie pod sklepieniem czaszki – M widział w niej Miriam z Nazaretu i zydlungów.
Stała pod murami swego zamku. Uderzyło go, że to jej zamek, kiedy wypowiedział szeptem nazwy: Malbork – Marienburg – Gród Marii. Podobnie jak w setki i tysiące innych fortec, miast, kaplic i katedr w aż tak wielu miejscach ziemi wpisano weń imię tej cichej żydowskiej dziewczyny. Chyba była tym zdumiona, nie umiała tego pojąć. M odniósł wrażenie, że ta masa cegieł ją przygniata i miażdży jej kości.
*
Najcięższe w tych murach wydawały się wtopione w nie obrazy, wrośnięte tam głosy, ta cała splątana opowieść o nędzy i glorii śmiertelnych, którzy wznieśli zamek nad zamkami – na chwałę patronki, a zarazem na świadectwo ich własnej potęgi i władzy.
To była opowieść o mnichach, którzy podbijali kraj nad dolną Wisłą, zdobywali leśne Prusy, polując na ludzi, jak poluje się na dziki, wprowadzali swój porządek w całkowicie obcym uniwersum, wznosili warowne klasztory, żeby strzegły ich przed wrogim światem (bo Słowo jest słowem, Obietnica obietnicą, ale trzeba mieć zapasy srebra, pszenicy i broni), budowali ludwisarnie, mosty, młyny i karwany, kochali zwycięstwa, dostatek i konie, miłosierni i okrutni – mieli w sercach litość i mieli nienawiść, modlili się długo, modlili się krótko, bez wiary i z wiarą, pożyczali na wysoki procent, piekli chleb, leczyli chorych, handlowali zbożem, bursztynem i drewnem, skręcali się z bólu, karmili ubogich, lokowali wsie i miasta, kłamali i klęli, lękali się trądu, jadali w milczeniu, lubili podróże (byle tylko nie w czas pluchy, gdy kopyta końskie grzęzną w bagnie), wydawali oszałamiające uczty, tęsknili, marzyli, ratowali i bronili swoich, mordowali bez pardonu obcych. Codziennie sławili i codziennie zabijali Boga.
*
Ona też powinna była umrzeć, jej kości powinny być miazgą, ale stała u stóp zamku.
M widział wyraźnie: tak drobna i krucha, jakimś cudem była większa i znacznie mocniejsza od największej góry cegieł na naszej planecie. Sprawiała, że mimo szaleństwa wpisanego w owe mury biło z nich niewiarygodne piękno, a w nim trwała cisza, ta sama, co w lesie, słyszalna wbrew szumom ulicy i miasta.
M widział, że piękno za rzeką jest z Miriam – ofiarowującej światu Syna, bezdomnego Króla na wygnaniu, bez korony i bez armii.
*
M ujrzał tę prawdę w ułamku sekundy. Kto mu ją pokazał, nie wiem.
[...]
Na śniadaniu nie zjawiła się synowa i nie zjawił się pan Gliwa. Synowa zapewne nie życzyła sobie dalszych spotkań z kimś, kto zranił jej kobiecą dumę. Mój przyjaciel był szczęśliwy, że nie musi grać komedii, którą trzeba byłoby wytrwale ciągnąć, gdyby żona syna państwa Gliwów kręciła się w kuchni.
Nieobecność pana domu wyjaśniła pani domu. Powiedziała, że mąż czuje się niedobrze i że będzie lepiej, jak zostanie w łóżku do południa. Mój przyjaciel podejrzewał, że gospodarz stracił chęć do całowania go po rękach, to znaczy: ich przyjaźń dobiegła do końca. M nie miał mu za złe. Właściwie się cieszył, bo okropnie trudno mierzyć się ze wstydem – i własnym, i cudzym.
Żałował jedynie, że rano przy stole nie było Michała. Pewnie jeszcze spał lub od samego świtu wykonywał przepisane mu ćwiczenia pod okiem swej matki. M znał te tortury z czasu własnej walki o możliwość panowania nad ruchami ciała. Kilka z nich stosował do niedawna.
*
Pani Gliwa się nie uśmiechała, lecz nie uchybiała gościnności. Nakarmiła mego przyjaciela jak pielgrzyma i dała mu jeszcze wałówkę na drogę. M bardzo dziękował. Potem zdjął z grzejnika to, co przeprał, zapakował do plecaka i właściwe był gotowy do odlotu. Gospodyni zapytała:
– Po co pan dzieciakom opowiadał takie bajki?
– Ale jakie?
– O tej Szwecji.
– Ja tam rzeczywiście idę.
Pani Gliwa oniemiała. Po chwili rzuciła:
– I co, przejdzie pan przez morze jak Mojżesz z narodem?
M nie lubił myśleć o tej kwestii, odpędzał te myśli na później, na potem. Nie chciał o tym także gadać, więc wyjąkał coś na odczepnego, coś w rodzaju:
– Dzisiaj chyba będzie zimniej.
Pani Gliwa pokiwała lekko głową. Dziękowała opatrzności, że ten człowiek już wychodzi. Nie był ojcem ani mężem, ani synem, nie był tym, na kogo tu czekała. I nie był normalny. Powinien już odejść.
*
Michał zjawił się w ostatniej chwili. Zastał mego przyjaciela w sieni, z plecakiem na grzbiecie.
– Już idziesz? – wystękał.
– To jest pan, a nie kolega albo tatuś – pouczyła wnuka babka.
– Pan idziesz?
– Tak, idę.
– Do Szwecji?
– Do Szwecji.
– A weźmiesz mnie z sobą... Pan weźmiesz mnie z panem? – sam poprawił się, jak umiał.
– Twój tata cię weźmie, na pewno. Teraz lepiej, żebyś w domu przygotował się do drogi. Powinieneś dużo ćwiczyć, to jest ważne, też ćwiczyłem.
M musiał to zrobić. Przypuszczał, że babka się wścieknie, lecz chyłkiem, ukradkiem, przeraźliwie skrępowany, sztywny i nieumiejętny, wykonał znak krzyża nad dzieckiem.
– Co robisz? – wydusił chłopaczek.
– Poprosiłem Pana Boga, żeby jeszcze mocniej cię pokochał.
Mały ruszył prawą ręką, chcąc powtórzyć gest mojego przyjaciela. Wyszedł z tego jakiś zygzak, coś jak znak wiosennej błyskawicy. M został trafiony. Potężnie. Na amen.
*
Wyszliśmy bezpiecznie. Rudy nam nie wygryzł tyłków.
*
Niebo pokrywały cienkie i pofałdowane chmury, takie żłobki albo pasma jak na moim podniebieniu; najlepiej je widać, gdy ziewam. Zrobiło się jasno, przeświecało nawet słońce. M miał rację, było zimniej niźli poprzedniego dnia, lecz sucho, a zarazem bardzo ślisko.
Dobrze być na powrót w drodze – dokładnie to samo pomyśleli pies i człowiek.
[...]
Przed sklepem w Lichnowach wysiada z kolasy hiszpańska królowa. Jest piękna. Ma na sobie długą suknię ozdobioną srebrem i perłami, na głowie – fryzurę z plecionych warkoczy i diadem. I różę. Jej wargi czerwienią się krwawo, a puder na licach ma zapach Południa.
Szymoniak i Rejmer są trochę zdziwieni. Tak siedzą przed sklepem, zbierają na wino o smaku Północy i nagle – kolasa, królowa, fryzura i puder.
Co zaś do owego spożywczego, to on mieści się w niebieskim kontenerze. No i mają tam nie tylko ćwikłę, ale także gwoździe i saletrę. Królowa kupuje zapałki. Widzi bułkę z rodzynkami. Też prosi i bierze, żeby sobie popróbować. Dworzanie kupują śmietanę, na później.
Szymoniak i Rejmer doskonale wyczuwają, że wypada coś zagadać, na przykład zapytać, skąd królowa tutaj, w sercu Żuław, właśnie dzisiaj, dokąd jedzie, jak się miewa, z tym że trochę się krępują. Zdobywają się na śmiałość nazbyt późno, kiedy ona już odjeżdża.
Orszak znika za wierzbami. Znowu robi się zupełnie pusto, raczej cicho, tylko zgrzyta luźna blacha oderwana z boku kontenera, tak że trudno mieć zupełną pewność, czy naprawdę ktoś zatrzymał się w Lichnowach, w długiej sukni, kupił bułkę i zapałki, i roztoczył swój majestat wokół sklepu spożywczego i hen, dalej, aż po szosę do Palczewa.
*
Panie sprzątają po panach. Bo ci zawsze, jeden z drugim, tak naświnią, napaskudzą – jak zwierzaki – i gdzieś pójdą.
– A ty potem szoruj, pucuj – sapie pani A. Powroźnik. – Jeszcze wytrzyj.
Bo jak tak by liczyć na tych panów, toby można się przeliczyć. A tam zostawione było tak jak w chlewie.
– Jakby oni sami posprzątali, śmiech na sali – skarży się Renata Zajdel – to ja bym lokalu nie poznała. Anka, powiedz.
A. Powroźnik kiwa głową i dodaje:
– Tylko chłopy tak potrafią. Aż lepiło się, jak człowiek chodził tu czy ówdzie po podłodze. Co za ludzie, jeden z drugim?
Po godzinie wszystko błyszczy. Panie palą z filtrem na powietrzu.
Co takiego jest w tych panach, że, cholera, tak naświnią, potem pójdą?
Co takiego jest w tych paniach, że zobaczą, jak jest naświnione, pomarudzą, ale sprzątną?
Niepojęta tajemnica. Tajemnica pań i panów.
*
Ona robi tak: wybiera miejsce – na uboczu, żeby nikt jej nie podglądał, no i żeby miała rozpostarcie – bierze dosyć długi rozbieg, wyciąga ramiona i skacze. Rzuca się do przodu całym ciałem, jak się daje nura w wodę, i dalej już leci, a właściwie jakby płynie, bez obawy, że utonie, bez lęku, że spadnie, że powietrze ją upuści.
Zwykle leci dosyć nisko, z pięć metrów nad ziemią, nie wyżej. Nie miele rękami, nie młóci nogami – przyciąga ramiona do boków i porusza się jak delfin, minimalnie i oszczędnie, niemal niezauważalnie, a jednak to daje jej prędkość żwawo galopującego konia.
Wszelkie zwroty, opadanie czy wznoszenie wykonuje naturalnie, bez wysiłku, półświadomie. Kiedy czuje, że już chce zakończyć przelot, zmniejsza pułap, nieco zwalnia, wytrzymuje tuż nad lądowiskiem, z pozycji poziomej przechodzi w ukośną, opada na stopy, biegnie kilkadziesiąt metrów, po czym zatrzymuje się bezpiecznie. Chwilę stoi w miejscu, odpoczywa.
I w powietrzu, i po lądowaniu jest szczęśliwa niczym dziecko. To niedobrze powiedziane. Ona ma dwanaście lat, coś koło tego, więc lepiej powiedzieć, że szczęśliwa jest jak latająca ryba. Nigdy o tym szczęściu nic nie mówi: ani w domu, ani w szkole, ani koleżankom na podwórku. Nie wspomina także o lataniu. Wie, że gdyby to zrobiła, zaraz byłoby po wszystkim.