SAMO-LOTY
SAMO-LOTY
FRAGMENTY POWIEŚCI
Obudziłem się o ósmej rano. Patrzyłem przez okno. Myślałem.
Coś mi tu nie pasowało. Nie szedłem do szkoły, to jasne. Nie będzie Haliny Sokolec, Tlenionej i gitów, ani towarzysza Aleksandra Kolca z Komitetu Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Tak to zwykle bywa w czas wakacji, w dodatku w niedzielę, że nie idzie się do budy. Na Okęciu też bym nie szedł. Cóż zatem dziwnego było w tym poranku, tutaj? Co było innego w tej chwili, na Wschodnim Wybrzeżu, w pokoju z zegarem? Myślałem z pięć minut, aż wreszcie odkryłem: Ja – kompletnie – się – nie – bałem. Do tej pory miałem zawsze kamień w brzuchu, nawet latem, nawet w święta. A tu, w ten sierpniowy dzień, po ósmej, jakimś niewyobrażalnym cudem nie czułem się śmieciem, nie czułem się durny, przeklęty, stracony, od początku podejrzany, ordynus, hołota, i nie czułem się jak oślepiony kundel Białej Damy, ani czarny robak w cudzej kiszce, ani przerażony szczur w piwnicy pełnej ognia. Tak, nie bałem się, zupełnie, chociaż dobrze to wiedziałem, że dzień czeka mnie z pewnością trudny, jedna wielka niewiadoma. Ale to był nowy dzień, cudowna szansa, a nie jeszcze jeden koniec świata. Dziękowałem niebu i prosiłem, żeby to się nie rozwiało nagle. Boże, jakie to jest fantastyczne – nie bać się własnego życia. A więc chyba wreszcie byłem w tej cholernej Ameryce! W końcu tam wylądowałem.
[...]
Nie chcę wam tu dużo opowiadać o pobycie w sanatorium-prewentorium, nie chcę, koniec. Powiem w skrócie: Było tak, jak przypuszczałem, jeden koszmar. Sale prawie takie duże jak w szpitalu. Żarcie straszne, przypalona zupa mleczna z ryżem i mielone ze ścięgnami, kopytami i kłakami. Do tego wymyślne tortury w basenach, w lodowatych, obdrapanych gabinetach, a najgorsze ze wszystkiego – wspólne życie z gruźlikami-bandytami.
Od początku mnie nienawidzili. Nie wiem tak naprawdę za co. A specjalnie nienawidził mnie git-człowiek, który rządził wszystkim i wszystkimi w naszej sali. Pędzikowski, ksywka Krótki. Czuję, że zafundowałem sobie kiepskie wejście, bo od razu na dzień dobry powiedziałem, że nie jestem wcale chory tak jak oni, już na pewno nie na głowę, że wróciłem właśnie z Ameryki i latałem własnym samolotem. Nie trafiłem chyba w gusta, bo zaczęli wyć jak opętani. Wyli pewnie z dziesięć minut, potem kilku z nich kaszlało niczym owce (jak to określała moja Babcia). I od tamtej pory miałem całkowicie, proszę państwa, przerąbane (Babcia tego tak nie określała). Owszem, wokół były góry, lasy, zdrowy klimat i te rzeczy, jednak moje życie stało się koszmarem.
Wciąż wołali za mną: „Ty! Szajbnięty!”, „Ej, ty z głową!” albo cytowali coś z poezji: „E! Tworki w remoncie, a wariat na froncie”. A to jeszcze nic, bywało gorzej. Na przykład gdy spałem, lali mi do ucha zimną wodę czy też przypalali zapalniczką stopy, tak że – poprzez pewien automatyzm – kręciłem nogami w powietrzu jak kolarz. Nazywano tę zabawę nocny rower. A znowu w stołówce jadłem zawsze sam, w pobliżu gara ze zlewkami, odseparowany od normalnych ludzi z mózgiem, i bez przerwy byłem celem bombardowań ziemniakami, pociskami z margaryny lub twarogu. Czułem się tym wszystkim tak zgnębiony, otępiały, że nie odpowiadałem moim prześladowcom ogniem. Poddawałem się przemocy, ale w środku rosła we mnie czarna burza. Proszę przyznać – to nie była idealna sytuacja do leczenia chorej głowy, gdyby rzeczywiście była chora. Zrozumiałem, jak się musi czuć ten biedny Czesio Gawlik, obiekt nieustannych, krwawych szykan w naszej klasie. Zrozumiałem i zaczęło mnie na domiar złego gryźć sumienie.
W sanatorium-prewentorium migotało tylko jedno ciepłe światło. Siostra Klara. Była już co prawda strasznie stara, miała ze trzydzieści lat, a może więcej, ale okazała się naprawdę fajna, całkiem inna niż bandyci z mojej sali i personel – obojętny, ostry, zimny jak krawędzie metalowych sprzętów.
Jak tak na nią się spojrzało – nie za piękna. Po pryszczycy czy po ospie pozostały na jej twarzy spore dzioby, a w dodatku była trochę nazbyt pulchna. Za to miała ładne nogi, zwłaszcza w bieli pielęgniarskich, cienkich pończoch. Zatykało mnie po prostu jak gruźlika-astmatyka, kiedy – odwrócona do mnie tyłem – pochylała się nad leżakującym obok chorym. Naturalnie zostawałem w myślach wierny Gośce, ale nogi o tym kształcie też nie były mi zupełnie obojętne.
Pierwszy raz spotkałem siostrę Klarę przy badaniu, wkrótce po tym, jak mnie Mama zostawiła w sanatorium-prewentorium. Kiedy wyszedł z gabinetu lekarz – doktor Chomicz, stary wałkoń, który miał nas wszystkich, wiecie gdzie, głęboko z tyłu – siostra Klara pogłaskała mnie po włosach i szepnęła:
– Tak mi ciebie trochę żal, chłopaku. My nie kurujemy tu na głowę... Kto cię do nas tu w ogóle przysłał? My możemy zrobić tylko kąpiel, jakiś inny prosty zabieg, ale nie wiem, czy na głowę to pomaga...
Wyglądałem chyba dość żałośnie, bo dodała:
– Może klimat? No tak, bądźmy dobrej myśli, że podleczy cię powietrze górskich lasów.
Mówiła zupełnie inaczej niż doktor, inaczej niż wszyscy, którzy w tym nieszczęsnym sanatorium wciąż szczekali. Później też się odzywała bardzo miło. I ja do niej. A bandyci z mojej sali zabawiali się codziennie gadaniami-marzeniami, co z nią zrobią na poddaszu. Ta hołota z piekła rodem brała ją na swe jęzory jak na rogi. Rozumiecie. Trwała wielka licytacja nowych zmyśleń, rozważano każdy szczegół. Pędzikowski grał jak zwykle pierwsze skrzypce i najbardziej chamskie słowa wychodziły właśnie z jego gęby. I kto wie, czy w innej sytuacji nie przyłączyłbym się chętnie do fantastów, do ich rojeń i zaczepek po adresem siostry Klary, lecz ofiary naszych prześladowców stają się naszymi przyjaciółmi (czy mam rację?), więc milczałem, gdy wołali:
– Siostra lubi jeździć na koniku?
Albo:
– Siostro, siostra robi doktorowi Chomiczowi masaż? My też chcemy!
I od razu wybuchały kwiki, rżenia, a tymczasem siostra Klara nawet się nie odwracała do tych drani, tylko przechodziła pośród chamstwa z jakimś takim nieobecnym wzrokiem, tak jak nimfa lub królowa. Pomyślałem, że milczenie to za mało, więc po paru dniach zacząłem stawać – niczym rycerz – obok podduszonej wyziewami skunksów siostry Klary. Brałem od niej coś, co właśnie niosła, albo otwierałem przed nią drzwi czy zamykałem, jakbym chciał powiedzieć jej i tamtym typom: „Jestem z tobą, biała pani.” I w ten sposób miałem u chłopaków przerąbane do kwadratu. Za to siostra Klara raz i drugi dała mi w sekrecie ciastko z dżemem. Pożerałem je w ukryciu, pod schodami. Z czasem pozwoliła, bym pomagał jej w składaniu czystych poszew. Ona też – tak czułem – też nie wydawała się szczęśliwa. Coś w niej tkwiło, coś się kryło, jakaś smutna tajemnica siostry Klary.
Aż pewnego dnia skinęła ręką i poprowadziła mnie na górę. Szedłem rozgorączkowany jak przedszkolak, jakby siostra Klara brała mnie na pierwszy lot nad oceanem. Znaleźliśmy się w niewielkiej kuchni na poddaszu, obok której zobaczyłem pokój z wąskim łóżkiem. Otrzymałem tam coś, czego nikt nie umiałby wymarzyć ani wyśnić. Siostra Klara posadziła mnie przy stole koło okna i podała ogórkową, bardzo kwaśną, bez śmietany – tak jak lubię. Jadłem i spływały mi po twarzy łzy jak jakiejś, kurczę, babie. Jadłem i z rozkoszy się akichałem. Siostra Klara nic nie jadła, tylko przyglądała się, jak równo wsuwam zupę i słuchała moich westchnień i dziękczynień. Potem czule pogłaskała mnie po włosach, jak to ona, a na deser zagraliśmy w karty, bo tę talię od Andrzeja miałem z sobą, żeby tamci mi jej, wiecie, nie ukradli.
Następnego dnia wieczorem znowu odwiedziłem jej poddasze. Był kapuśniak. Umierałem. Rozpływałem się w błogości podniebienia, całowałem siostrę Klarę w obie dłonie, ona mnie głaskała po czuprynie, potem zagraliśmy w jedenastkę, a ja – dość ostrożnie – napomknąłem jej o locie do Paryża. Wcale się nie śmiała i nie kpiła. Wysłuchała mnie spokojnie iż uwagą, jakbym nie miał pochrzanionej, chorej głowy.
To był nasz największy, wspólny sekret – te wizyty w cichym czasie, kiedy wszyscy oglądali w telewizji dziennik z wagonami wożącymi w te i nazad sterty węgla i armaty czy tam rudę, a po wiadomościach przeżywali nową Kobrę albo filmy. Siostra Klara jadła mało, ona się syciła moim szczęściem. Uśmiechała się uśmiechem świętej z Ponzo i Asyżu, i słuchała, jak przełykam w zachwyceniu łyżki barszczu, kartoflanki, jarzynowej czy krupniku. Myślę, że lubiła, jak mruczałem pod jej dłonią, gdy gładziła moje włosy, i lubiła ze mną grać – nie tylko w karty. Wiele gier powymyślałem sam, wyłącznie dla nas, dla przykładu: ile światów jest za oknem albo nieparzyste i parzyste, albo zgadnij, co widziałem, kiedy nie patrzyłem, albo łyżka, nóż, widelec, talerz, albo gdzie jest teraz Paul McCartney i co robi, i tak dalej, i tak dalej. Jeśli ktoś by chciał otrzymać zbiór przepisów owych gier, to proszę później, bo w tej chwili, ja przepraszam, ale muszę, proszę państwa, być skupiony.
Ośmielony życzliwością, ciepłem i uwagą siostry Klary, snułem co dzień coraz dłuższe opowieści o przeżyciach w słońcu Francji i o naszej misji w Ameryce. Ona czasem mnie pytała o szczegóły, bardzo dziwne, albo znowu chciała wiedzieć tak ogólnie, jak tam ci Francuzi i Amerykanie żyją, co kupują w sklepach, jak pracują i czy wierzą w Pana Boga. Więc mówiłem jej, co tam zauważyłem i co jadłem, co robiłem i te rzeczy, aż pewnego dnia (to znaczy już wieczorem, tak jak zwykle) ona też mi powiedziała o podróżach. Oznajmiła, że odwiedza Sopot – prawie co dzień – bo tam pięknie i nad morzem.
– Siostra zdąży tam pojechać, pobyć i na rano do nas wrócić?
– Umiałbyś zachować tajemnicę?
– Ja nie zdradzam – odpaliłem bardzo dumnie.
Uśmiechnęła się i zdjęła fartuch. Aż mnie zgięło. Miała pod fartuchem tylko kostium – kąpielowy – jak na plaży. Nie wiedziałem, co się dzieje, co mam robić. Zbaraniałem.
– Nie gap się tak, bo ci pęknie żyłka w oku. Chodź – zrobiła znak, bym podszedł bliżej.
Przykucnęła przy kredensie, takim zwykłym, jak to w kuchni. Też kucnąłem. Czułem jej cudowny zapach, ciepło skóry i nie mogłem uspokoić drżenia szczęki. Otworzyła dolną część kredensu, rodzaj szafki, gdzie się trzyma większe garnki.
– Tutaj. Zobacz – wyszeptała mi do ucha.
W szafce, za garami było molo. I dokoła mola morze, nad nim mewy. A na pierwszym planie skwer, półkole skweru, sporo ludzi, Parasolnik otoczony dzieciakami, kolorowe kramy z balonami, bursztynową galanterią, korkowcami. Obok zaś – cukrowa wata, lody, samochody na pedały dla smarkaczy i w ogóle takie rzeczy. Wszystko to – i molo z morzem, i spacerowicze, i korkowce – siostra Klara posklejała (jak zdążyła mi wyjaśnić) z wycinanek z pism dla kobiet i „Przekroju”. Ktoś pomyślałby, że to jest tylko papier, ale przecież – ja widziałem i słyszałem – cały świat się ruszał, gadał, kipiał.
– Idź. Idź pierwszy – powiedziała. – Ja za tobą. Jesteś gościem.
Osłupiałem.
– Nie bój się, przeciśnij się pomiędzy garnkiem a patelnią.
Zrobiłbym dla siostry Klary znacznie więcej. Wejście w kredens było pestką.
Chwilę później wypełzliśmy koło mola.
Było lato, było ciepło, było pięknie, szumiał Bałtyk. Sopot tętnił, najwyraźniej w dniu słynnego festiwalu, bo kręcili się w pobliżu piosenkarze, piosenkarki i konferansjerzy bardzo dobrze znani z telewizji. Siostra Klara spoglądała na mnie kątem oka, jakby chciała się przekonać, czy podoba mi się z drugiej strony garnka do pomidorowej i patelni do ziemniaków podsmażanych ze skwarkami.
– Byłeś tutaj?
– Nie. Ja wyjeżdżałem raczej, no, do Kutna. Tam jest Bobek...
– Chodź, przejdziemy się po molo.
I poszliśmy.
Byłem dumny, że z nią idę. Wszyscy się za nami oglądali, nawet ci z ekranów i okładek. Siostra Klara przewiązała sobie w pasie zwiewną chustę, która bardziej odsłaniała aniżeli zasłaniała jej cudowne, smukłe nogi. Wyglądała, wierzcie, fan-tas-tycz-nie. Jakoś tak się, kurtka, stało, że nie miała już na twarzy żadnych dziobów, była szczupła, a jej włosy rozwiewały się na morskim wietrze jak płomienie. Pierwszy raz widziałem, że się śmiała. Pierwszy raz zauważyłem, że świeciła. Była piękna. A ja prowadziłem ją jak narzeczoną, jak królową, jak zrodzoną z morskiej fali polską Wenus. Przepraszałem w duszy Gośkę Dyngus, zapewniałem ją, że siostra Klara jest za stara tak jak dla mnie, że to tylko taki spacer, że w ogóle wiatr i molo są z papieru. Rzeczywiście tu i tam coś czasem odklejało się i odbarwiało, tyle tylko że pomimo wszystko było tam niesamowicie pięknie i prawdziwie (tego nie mówiłem Gośce Dyngus), dużo bardziej niż w gruźliczej, zapomnianej przez aniołów Kępnej.
Gdzieś w połowie mola podszedł do nas znany śpiewak. Z czeskiej Pragi. Spytał, czaruś, czy by nie mógł się zapoznać z piękną panią. Okazało się, że może, a więc zaraz się zapoznał. Ujął siostrę Klarę w pasie i za rękę, i tę dłoń całował jak na filmie. Jeszcze później coś zaśpiewał. Siostra Klara całkowicie i nieodwołalnie zmiękła, on podtrzymał ją i pocałował prosto w usta. Ludzie, którzy się zebrali dookoła, bili brawo, z życzliwością i wzruszeniem. Ja nie biłem, bo mną trzęsło, ale, proszę państwa, rozumiałem siostrę Klarę i życzyłem jej wszystkiego najlepszego. Przeżywałem takie dziwne rozdwojenie: z jednej strony radowałem się jej szczęściem, z drugiej – było mi niesamowicie przykro. Ostatecznie wyszła ze mną na ten spacer, ze mną, mówię, a nie z tamtym. Wreszcie ten artysta z czeskiej Pragi poszedł sobie jakimś cudem, chyba miał w amfiteatrze ważną próbę czy też wywiad, coś w tym stylu. Gdy odchodził, to bez przerwy machał w naszą stronę. Siostra Klara mu odmachiwała.
Ruszyliśmy dalej już we dwójkę, ramię w ramię, i ja znów cieszyłem się jak szczenię, tak jak Dupek, kiedy Gośka brała go na spacer na Osiedle albo dalej, na RKS. Kroczyliśmy razem w lekkim wietrze. Było lato, było ciepło, było pięknie, szumiał Bałtyk. Sopot tętnił... No i właśnie wtedy, moi państwo, właśnie wtedy zarobiłem dosyć mocno w potylicę.
To był ziemniak z zupy, jeszcze ciepły. Zaraz zarobiłem drugim, trzecim, czwartym i do tego usłyszałem kwik Krótkiego i dwóch jego najwierniejszych kumpli. Siostra Klara też dostała – najpierw w plecy, potem w czoło. A gdy dotarł do niej ten szyderczy śmiech gruźlików-astmatyków, to skuliła się z nagłego wstydu, jakby przeraziła ją jej własna nagość. Chyba chciała przestać istnieć. I do tego jeszcze zbrzydła. I płakała. Molo, morze, wiatr i mewy jęły się fałdować i brązowieć, jak wysychający po zmoczeniu, gazetowy, stary papier.
Oszalałem.
Wystrzeliłem w stronę trójki nędznych skurczysynów z takim krzykiem, że – choć pewnie trudno w to uwierzyć – tamci odwrócili się na pięcie i zaczęli ostro spieprzać. Przedostałem się przez kredens i przez kuchnię, przefrunąłem przez kolejne piętra i korytarz, i dorwałem ich na dole, w naszej sali.
Nie widziałem nic i tylko lałem, rozpirzałem i łamałem jakieś sprzęty albo kości – jak automat. Gryzłem i dusiłem tak jak zwierzę. Chciałem tamtych drani pozabijać, porozrywać ich na strzępy, unicestwić. Ktoś oddawał ciosy, ja nie czułem. Mówię, nie bolało mnie nic, wcale, nic nie dostrzegałem, nie słyszałem, tylko w pewnej chwili – jakbym zasnął. Jakbym wpadł w głębokie morze. Nagle.
*
Wywalili mnie na zbity pysk i tyle. Najpierw była izolatka z kratą w oknie, kilkanaście godzin bez śniadania, bez obiadu, tylko woda, potem – późnym popołudniem – do widzenia, deportacja, prędki wyjazd.
Nie wiem, co się stało z siostrą Klarą. Może pozostała za kredensem, tam, na molo? Mam nadzieję, że tak właśnie postąpiła, chociaż gazetowy papier wewnątrz szafki pofałdował się i stracił żywe barwy. Więcej siostry Klary nie widziałem. Było mi niesamowicie przykro, bo nie mogłem jej przeprosić i nie miałem żadnej szansy, żeby jej za wszystko podziękować, ani zagrać z nią na koniec w karty. Mówię: wywalili mnie piorunem – z takim hukiem, że aż niosło się po górach i dolinach echo grzmotu, do Popradu albo dalej.
Przyjechała oczywiście Mama. Doktor Chomicz przyjął ją w swym gabinecie pod podobiznami tow. Gomułki oraz tow. Cyrankiewicza i powiedział, że zdemolowałem sanatorium, w każdym razie dużą salę, pół tej sali, znaczy łóżko i taboret, a najbardziej ten taboret.
[...]
Wziąłem kąpiel znacznie wcześniej niż zazwyczaj, położyłem się i udawałem, że chcę zasnąć. To wprawiło Babcię z Mamą w jeszcze większe zadziwienie i niepokój. Mama mnie pocałowała lekko w czoło. Nic takiego, bez gorączki, dzięki Bogu. Obie prędko, jak najciszej, same położyły się do swoich łóżek. Zaczekałem trzy kwadranse i sprawdziłem. Tak, już spały.
Założyłem spodnie, lekką kurtkę i wymknąłem się na palcach z domu. A walnęło mnie od klamki, że o mało nie zawyłem! Otworzyłem strych, gdzie wieszaliśmy często pranie, i znalazłem klapę przy kominie. Dach na szczęście nie był stromy.
Już zdążyło ściemnić się na dobre, więc zacząłem się poważnie niepokoić, czy też aby nie za późno wyruszyłem na spotkanie, jednak – może gdzieś tak po kwadransie – usłyszałem uhu-uhu nocnej sowy. Patrzę, Gośka. Z tym że ta walnięta pojawiła się na drugim domu! Albo Kojot coś pomieszał, albo ona miała defekt mózgu. Przecież ja od razu mogłem wejść na tamten dach i nie byłoby kłopotu, prosta sprawa. Pokazałem, że się zwijam, zbiegam na dół i dołączę do niej w dwie minuty. A ta – nie! I pokazuje – nie ma mowy, bo mnie zdybią matka z ciotką z Bielska Białej. Szczyt kretyństwa i bezsensu. Tak staliśmy pod księżycem, o dwadzieścia metrów jedno od drugiego, a nie mogłem nawet dotknąć i powąchać włosów Gochy i porozumiewaliśmy się jak marynarze na bocianich gniazdach dwóch żaglowców. Naturalnie, że usiłowałem jej pokazać, że dziękuję i te rzeczy, ale chciało mi się przy tym wrzeszczeć z rozdrażnienia i jakiegoś, kurtka, żalu. A tym bardziej, że choć skrywał ją po trosze letni półmrok, wyglądała jak... no nie wiem, no tak świetnie jak w szpitalu, kiedy przyszła mnie odwiedzić w tej sukience i podniosła potem rękę. Babcia powiedziałaby: „Zakochał się jak diabeł w starej wierzbie”. Gdzie zakochał?! No zwyczajnie Gośka była bardzo ładna, najładniejsza na Okęciu. Tylko tyle. Dobra, koniec! Koniec tego. Zakręciłem się po dachu. I znalazłem. Jak się czegoś bardzo pragnie, to są szanse na okazje. Tę głęboką myśl naprawdę warto zapamiętać bądź wypisać na wołowej skórze, ja wam mówię.
Przy kominie – przy tym drugim – leżał zwój porządnej kominiarskiej liny. Z obciążnikiem, czyli kulą. Kominiarze pewnie sobie ciut popili dla kurażu (odnalazłem też butelkę), potem poszli, zapomnieli. Zresztą kto by tam się martwił jakąś linką, nie ma tej, to dadzą nową. A co do mnie, wiem, mój pomysł był do luftu, tak naprawdę raczej nie do zrealizowania, ale ja chrzaniłem nierealność i realność. Dałem znak na drugą stronę i zacząłem kręcić kulą tak jak lassem. Nie kombinowałem nazbyt wiele. Zamieniłem się w pragnienie, celowanie i kręcenie. Wypuściłem pocisk, kontrolując przebieg linki. Kominiarska kula wzbiła się pod niebo, przeleciała nad podwórkiem jak meteor i upadła na dach domu Gośki i Kojota. Dobrze, że ten dach był kryty grubą papą, zawsze ciszej, ale mimo wszystko – huk i łomot! My przycupnęliśmy jak zające. W domu Gośki zapaliły się od razu jakieś światła, a poza tym było trochę krzyku, głowy w oknach, wreszcie cisza, spokój, spanie. Odetchnąłem. Przywiązałem koniec linki do komina. Pokazałem, żeby Gośka też zrobiła coś takiego. Napięliśmy linę z całej siły, aż zaczęła buczeć jak kontrabas.
Nie zastanawiałem się zbyt długo, bo bym nie wszedł na tę linę nigdy w życiu. Wiecie, jestem raczej lekki cykor. A jak wszedłem, to już brnąłem, z ramionami tak rozciągniętymi jak najdłuższe skrzydła samolotu. Docelowe miejsce lądowania: dach nad kamienicą Gośki Dyngus. Ster od siebie. Jak od siebie? – ktoś zapyta. Otóż – jako że mój dom był sporo wyższy, lina szła pod pewnym kątem w dół, no nie tak ostro jak w kolejce górskiej z Kasprowego, ale zawsze. Więc schodziłem i po trosze się zsuwałem na podeszwach starych trampek. I nie chciałem wcale myśleć, co pode mną. W sumie, po co? Lepiej myśleć, kto przede mną. A tymczasem tamta mała zamiast czekać, wykonała skok na linę i zaczęła sunąć w moją stronę, wiecie, w górę (ster do siebie). Już mówiłem, moi państwo, Gośka była bardzo sprawna, tak jak chłopak, ale była niewątpliwie damą i powinna na mnie czekać. Jeszcze bardziej się zdenerwowałem. Zbliżaliśmy się do siebie z obu końców drżącej liny. Wreszcie spotkaliśmy się gdzieś w jednej trzeciej jej długości, licząc oczywiście od krawędzi dachu domu Gochy. Ja wiem, bezsens, ale piękny.
Zetknęliśmy się na podobieństwo samolotów witających się nosami (no powiedzmy DC-9 z karawelą). Mimo wszystko anatomia samolotów jest odmienna tu i ówdzie, więc poczułem nie chłodnawy dziób z duraluminium, ale miękkie ciepło, gładkość skóry, no a przede wszystkim – jakby państwu to powiedzieć? – dwa ukłucia prosto w żebra, symetryczne, delikatne i cudowne, tak cudowne, że po prostu nie do wytrzymania. Zakręciło mi się mocno w głowie. Gośce pewnie zakręciło się w przeciwną stronę, bo nam się to jakoś w sumie wyrównało i utrzymaliśmy równowagę. Chciałem Gochę mocno objąć, lecz nie było jak – potrzebowaliśmy skrzydeł, żeby ustać. Ja i ona. Chyba jasne. Nie wiedziałem, co powiedzieć, więc palnąłem tylko:
– Ty wariatko.
Ona na to:
– Ty debilu.
A ja:
– Gocha!
Ona:
– Sadoś!
– Gosia...
– Marcin...
I poczułem coś na wargach, taki elektryczny miód, jak wtedy w jumbo-jecie podczas rejsu na Florydę. I poczułem, kurczę, że naprawdę znowu lecę, że lecimy miedzy nocnym niebem nad Okęciem a rozlanym na podwórku morzem szamba. Szliśmy w górę, prosto w księżyc. Nagle – nie wiem, czy z powodu silnych turbulencji, czy oszołomienia kapitana – przepadliśmy. W mgnieniu oka – bum, żołądek w gardle, zimne nóżki i spadamy. Ktoś nas musiał jednak chronić, bo uchwyciliśmy się zbawiennej liny. Zwisaliśmy z niej – spadochroniarze pod gwiazdami. Że też my z tą Dyngusówną nie mogliśmy nigdy nic zwyczajnie, jak porządni ludzie dookoła, tylko albo Ameryka, albo jakieś loty ponad szambem. To naprawdę idiotyczne, że dosłownie wszystko to, co ważne, wydarzało nam się nienormalnie.
Bardzo dobrze, że uchwyciliśmy linkę dłońmi, nie nogami, i nie wisieliśmy w dół głowami, no bo Gośka przyszła na spotkanie w tej spódniczce od hokeja i dopiero miałbym kłopot z utrzymaniem koncentracji i te rzeczy. Zwisaliśmy tuż przy sobie, tak że nadal odczuwałem dwa ukłucia w żebra i jej ciepło. Na nieszczęście Gośka jęła zsuwać się w kierunku dachu. Może miała śliskie ręce? Tak czy owak odjechała parę centymetrów jak wagonik. Podsunąłem się natychmiast ku niej. Gdy poczuła, że znów zjedzie, pochwyciła mnie nogami, mocno, w pasie. Odleciałem, rozumiecie, znowu odleciałem. I domyślam się, że Gośka ze mną. Mogłem wisieć tak i lecieć nad podwórkiem dnie i noce, bez jedzenia i bez picia, zawsze, wiecznie, aż do śmierci i tak dalej. Lecieliśmy razem w wielkiej ciszy. Nie wyznawaliśmy sobie już nic więcej. Wystarczyło, że dzielimy się oddechem, elektrycznym miodem, ciepłem i dotykiem, i w tym było nasze pożegnanie, zapewnienia, obietnice i wyznania. Wiedzieliśmy już naprawdę wszystko, no na przykład, że ja dla niej, ona dla mnie, i że nigdy o mnie nie zapomni, a ja o niej, będę pisać, będzie czekać, że jak tylko się urządzę tam daleko, to przyjedzie i będziemy razem całe życie. No naprawdę.
Wtedy zaczął szczekać pies, ten durny Dupek. Nie chciał przestać. Ktoś zapalił znowu lampę. Gośka wystraszyła się, rozplotła nogi i ruszyła w stronę dachu. Jak komandos. Taka była. Ja zgłupiałem i dopiero, gdy syknęła: „Wracaj, prędko!”, zawróciłem. Miałem w łapach taki atom, przyspieszenie, że dotarłem na swój dach z prędkością małpy. Odwiązałem linę od komina, dałem znak, a Gośka ją wciągnęła tam do siebie. Bogu dzięki, że przez okno nie wyjrzała pani Dyngusowa ani ciotka z Bielska Białej. Nie wiem, może tylko mi się wydawało, ale chyba zobaczyłem piętro wyżej Profesora. Zresztą, proszę państwa, to nieważne. Nawet jeśli to był on, to pewnie myślał, że zwariował od czytania i pisania grubych książek. Tak się zdarza.
Było mi potwornie żal, a jednocześnie roznosiło mnie nieznane wcześniej upojenie. Po drabinie i po schodach nawet nie schodziłem a spływałem. W domu – otrzeźwiony nieco prądem z naszej klamki – zobaczyłem, że u dziadka Samuela nadal pali się żółtawe światło. Zapukałem. Nie wiem po co. Chciałem mu powiedzieć, co się stało? Niemożliwe. Chciałem być przez chwilę z kimś spokojnym? To już prędzej. Zapukałem jeszcze raz. Bez odpowiedzi. Wszedłem. Dziadek Harsztark siedział tuż przy radioodbiorniku. Radio grało, znaczy się, mówiło coś o niezadowoleniu wśród inteligencji i wśród robotników, wymieniało nawet miasta, gdzie ktoś pisał jakieś listy, coś w tym stylu. Dziadek chrapał. Zobaczyłem, że jest sam. Nie, to nie znaczy, że sam siedzi, tylko że jest sam na świecie, sam jak palec, jak skazaniec w celi śmierci. Trochę ślinił się i pachniał acetonem. Raczej cuchnął. Nie to, żeby go używał, tylko ten aceton z niego buchał. Podłożyłem mu poduszkę i okryłem starym kocem, jeszcze z UNRRA. Nim wyszedłem, jakoś tak cmoknąłem go w policzek, strasznie szorstki i kłujący niczym tarka. Nie robiłem tego nigdy wcześniej, tak jak nigdy nie pocałowałem – no bo gdzie i kiedy? – mego ojca. Może czasem ojcem staje się samotny, stary sublokator, przyszywany dziadek, ktoś na pozór całkiem obcy?
Wyłączyłem radio, potem lampę i poszedłem wprost do siebie, z tym że nie zasnąłem. Wciąż tańczyłem i latałem nad podwórkiem z Gośką Dyngus.