Święty Leonard z pól

Święty Leonard z pól

Marek Stokowski
Fabuły ukazuje bohatera, emerytowanego strażaka Leo, który po osobistej tragedii rozpoczyna "patrole" na rowerze po Powiślu, oferując pomoc i zyskując przydomek „Święty Leonard". Leonard, główny bohater powieści, to emerytowany strażak, wdowiec i „złota rączka”, który po przeżyciu wielkiej, osobistej traumy zamknął się w symbolicznym „kokonie”. Odseparowany od świata, mieszka samotnie w starym domu na Powiślu, w krajobrazie kulturowym ukształtowanym przez menonickich osadników, którzy swoje domy wznosili na sztucznych pagórkach, zwanych terpami, by chronić je przed kaprysami rzeki. W jego uporządkowane, ale naznaczone bólem życie, wkroczy jednak niezwykłe wydarzenie, które na zawsze odmieni jego monotonną egzystencję. Powieść czerpie inspirację z bogatej tradycji literackiej, którą przetwarza w nowoczesny, przewrotny sposób. Główny bohater, Leo, bywa nazywany „późniejszym Don Kiszotem na rowerze”. Cała historia jest określana jako „wariacki romans rycerski” spleciony z opowieścią hagiograficzną (o życiu świętych), ale bardzo przewrotną i współczesną.

 

 

FRAGMENTY POWIEŚCI

 

Ten ceglany dom wybudowali mennonici, dawno temu, przed wojnami, które zgruchotały kościec świata. Dom był długi. Mennonici nazywali taki układ zabudowań gospodarskich Langhof. Składał się z budynku mieszkalnego, sklejonego swoim szczytem z pokaźną oborą; ta zaś przylegała drugim końcem do szczytu stodoły. Wszystko to pod jednym dwuspadowym dachem, pokrytym czerwoną dachówką. Leo nie hodował świń czy koni, więc w części dla zwierząt urządził drewutnię i zaplecze dla pasieki.

W porównaniu z zagrodami i domami w okolicy, w tej chałupie i obejściu panował wzorowy porządek, taki przeciwpożarowy. Nic nie zagradzało wyjść z komórek, obory, stodoły i domu, instalacja elektryczna była sprawna i zadbana, wentylacja jak należy, komin oczyszczony, szczelny, odnowiony, i wszędzie gdzie trzeba, a czasami gdzie nie trzeba, zgromadzone były wszelkie środki do obrony przed żywiołem: gaśnice przenośne przeróżnych rodzajów, staromodne hydronetki i koce gaśnicze, toporki i bosak.

*

Ludzie nazywali Leo świętym. Zapewne dlatego, że miał brodę patriarchy. Nazywali go tak – albo przezywali – raczej nie dla jego cnót i zasług, jako że Leonard był grzesznikiem, tak jak inni, jak my wszyscy. Czasem grzeszył wprost okropnie. Popluwał przez okno, jadł za dużo jak na pustelnika, skrywał w kościach żal do Pana Boga i spoglądał pożądliwie na kobietę mieszkającą blisko mostu, zgrabną panią w wieku średnim.

Miał i inne ciężkie przewinienia. Najcięższym z nich wszystkich było to, że tkwił w kokonie. To był kokon własnych myśli, starych dziwactw, spraw i przyzwyczajeń. Separował go od bliźnich z ich jazgotem i nędzami.

Nazywali Leo tak, jak nazywali, bo miał brodę patriarchy, a poza tym – tak dla śmiechu.

 

[…]

 

O tej porze dnia, za kwadrans druga, słońce, zawiewając z lewej strony, sprawiało, że wszystko, co leżało na południu, stawało się światłem albo cieniem i zamgleniem. W tym mocnym kontraście las schodził po zboczu, zza niego wysuwał się komin należący do cegielni, nieco dalej, pośród lip i starych świerków, biła w niebo wieża dzwonna. Na wprost, na zachodzie, leżała żuława: pas pól aż po Wisłę, oświetlony bocznym światłem. Rzeka ukrywała się za przeciwpowodziowym wałem i liniami drzew alei. Tam i siam żółciły się obszary wonnego rzepaku, ale słabo, coraz słabiej, za to potężniała zieleń pszenic. Tu i ówdzie błysnął szybą jakiś pojazd. A po prawej, za granicą wsi i zydlungami, widok zamykała klamra lasu. Ten las na północy był świetnie widoczny pod słońcem z południa.

Na przeciwnym brzegu rzeki wyrastały miękkie wzgórza. Tam lśniło Kociewie. Na straży krainy stał krzyżacki zamek Gniew z dachami w kształcie stożków na narożnych wieżach z cegły. Na lewo od zamku, czyli trochę w górę Wisły, na sporych wzniesieniach ciągnęły się bory, w których kiedyś, dawno temu, polował Sobieski. Podobno miał nazwać te wzgórza Alpami. Określano je za przyszłym królem – Tymawskimi, od starej osady Tymawa, gdzie w wieku XIII osiedlili się kalatrawensi.

Leo nie był już najmłodszy, więc łatwo się wzruszał: rycerzami z Polski i Hiszpanii, doliną, lasami, polami i zamkiem.

 

[…]

 

Po kontroli przeciwpożarowej u księdza proboszcza, kiedy Leo szedł przez centrum wsi, prowadząc rower, i rozglądał się za Tadziem, dość niespodziewanie przyszła chmura i zaczęło trochę padać. Na szczęście nie grzmiało. Było pusto jak gdzieś w polach. Tak na wysokości ceglanego, najstarszego spichrza w okolicy (rocznik 1858), który teraz stał już opuszczony, Leonard zobaczył nieznajomą młodą panią. Szła powoli wzdłuż parkanu. Mimo że nie miała parasolki, nie spieszyła się za bardzo. Tuż przed nią skakała dziewczynka, trafiając stopami w środek płytek chodnikowych. Odbijała się na przemian – raz na lewej, raz na prawej nodze – i wołała:

– Mama, zobacz! Mama, zobacz, nie ma skuchy!

Leo zrównał się na chwilę z ową mamą. Kiedy zaczął ją wyprzedzać, zauważył kątem oka, że kobieta cicho płacze, bezgłośnie, jak Iga na kościelnej wieży, pod dzwonami. Nie pomylił deszczu z łzami.

Państwo wiedzą, że mężczyzna zwykle wpada w przerażenie, gdy jest świadkiem płaczu niewiast. Z miejsca czuje się wszystkiemu winny i odpowiedzialny za nieszczęście, chociaż nie wie, co się stało. Więc Leo zapytał, kompletnie się plącząc:

– Ja bardzo przepraszam, czy coś złego… Czy ja mógłbym jakoś pomóc?

Ta pani spojrzała i – o dziwo – uśmiechnęła się do niego. W tym deszczu i w płaczu. Powiedziała tylko:

– Nie, dziękuję. Ja płaczę ze szczęścia. – Pokazała ręką dziecko.

I Leo – mężczyzna, stary, głupi chłop – zrozumiał.