Bela Hamvas I POWIĘKSZENIE

W węgierskim odcinku cyklu Powiększenie – Teresa Worowska, hungarystka i znakomita tłumaczka – przybliża sylwetkę niezwykłego pisarza,  Beli Hamvasa (1897-1968). Publikujemy także cztery wybrane eseje jego autorstwa.

_____________________________________________________________________________________________________________________________________

Złote dni

Czasami to tylko kilka dni lub godzin, kiedy indziej tydzień, a nawet więcej, ale każdego roku nadchodzi taki czas, który nazywam: złote dni. Dzięki deszczom końca lata ziemia staje się wilgotna i miękka. Woda zmywa kurz z liści i korony drzew znów się zielenią. Świty są rześkie, ale dni jeszcze ciągle ciepłe. A o zmierzchu w górach wieje letni zachodni wiatr.

Ten czas lubię nazywać złotymi dniami, ponieważ barwą września jest złoto. W powietrzu migają złociste drobinki i gdy człowiek spogląda z góry na równinę, wydaje mu się, że krajobraz obsypany jest złotym pyłem. Lśni mgła, senne ogrody leniwie odpoczywają w powietrzu nasyconym wilgocią, powoli dojrzewa winorośl, jabłka stają się pieniste, a orzechy, migdały, brzoskwinie i śliwki nabierają smaku. Ziemia pławi się w złotym miodzie, światło słoneczne błyszczy jak żółta oliwa.

Kiedy w końcu lata deszcze przestają padać, niebo rozjaśnia się i zaczyna wiać typowy dla tej pory miękki zachodni wiatr, wiem, że zaczęły się złote dni, a wtedy zawsze znajduję sposób, by choćby na krótko wyjechać z miasta i spędzić jak najwięcej czasu w winnicy. Nie tylko po to, by przysiąść pod krzewami winorośli i kolejno, niespiesznie próbować każdej z zachwycającego bogactwa ich odmian. Muscat Black Hamburg, owalny ciemny muszkat przypominający w smaku soczyste rodzynki, nie pozwala mi odejść. Ale zaraz obok jest Muscat Ottonel, odmiany Miodowobiała, Delaware i Królowa Winnic. Pogryzając migdały, przysiadam nad potokiem i rozbijam świeży orzech, niespiesznie i z uwagą. W tych późnych, dojrzałych dniach znów odzywają się ptaki. Wczesnym rankiem słyszę kosa, po południu słowik kląska kilka taktów, jakby wzdychał, a ja ze wzruszenia ledwie mogę po- wstrzymać łzy. Dlaczego? Nie wiem. Rankiem wiosna, w południe lato, wieczorem jesień, akacje kwitną, odzywa się sikorka, przez całą noc słyszę z doliny leśnego skowronka, ten czas jest jakby podsumowaniem całego roku, a wszystko dzieje się z niewypowiedzianym spokojem i łagodnie, jakby to był melancholijny obraz mądrej pamięci.

Wychodzę do ogrodu, by opić się do syta zapachem dojrzewania, nasycić oczy cudem pełnych główek kapusty, widokiem marchwi, dorodnych pomidorów, papryki, ciężkich kabaczków i arbuzów. Zrywam kilka śliwek z kołyszących się nad moją głową gałęzi i pochylam się nad ścieżką, by przyjrzeć się czterolistnej koniczynce obok buta, jakby właśnie był koniec maja.

Ale wychodzę również dlatego, by w tych pięknych dniach przemijania, bardziej niż w rześkim kwietniu czy gorącym lipcu, przeżyć bezpośrednio coś, co nazwałbym uwielbieniem życia. To złoto, które błyszczy na niebie i w powietrzu, nie jest zjawiskiem natury. To aura chwały. I w tej glorii zawieszonej nad światem, tuż przed progiem śmierci, ale u szczytu życia, kiedy natura pogrążona w dojrzałym, miodowym pokoju bez namiętności i przymusu, dobrowolnie rozdaje wszystkie swe dobra, w tym spokojnym pięknie za każdym razem i we mnie dojrzewa jakiś tajemny owoc. Gdy nadchodzą złote dni, a ja wyruszam, by mieć udział w ich trwaniu, zawsze otrzymuję jakieś zrozumienie, jakby praca całego roku dojrzała także we mnie i stała się gotowa do winobrania.

W tym roku złote dni zaczęły się dość późno i trwały zaskakująco długo. Niebo rozjaśniło się około dwudziestego września, a piątego października nad lasami jeszcze ciągle błyszczało złoto, leśne skowronki śpiewały, a ja w wilgotnych dolinach zbierałem fiołki. W lekkim letnim ubraniu całymi dniami chodziłem po lasach, a kiedy wracałem do domu, u stóp winnicy znajdowałem kwitnącą lawendę.

To, co opowiem, jest osobiste. Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że nikomu nic do tego. Ale jednak opowiem, wiedząc, że nie popełnię niedyskrecji, bo dziś wielu może się przydarzyć podobna sytuacja. Nadchodzą czasy, w których setki bardzo wartościowych ludzi stanie wobec podobnej perspektywy. Kiedy po południu leżałem na zboczu góry i już od dwóch godzin przyglądałem się koszącemu jesienne trawy rolnikowi, a otwarta i nietknięta książka leżała obok, pomyślałem, że powinienem się tym podzielić z innymi. W końcu nic by mnie nie kosztowało milczeć o tym albo też zapisać w dzienniku i w ten sposób pogrzebać dla innych.

Zaczęło się to wczesnym popołudniem, na szczycie wzgórza, pod sosnami. Na polankach kwitły jesienne zimowity, a ja spacerowałem pośród tych kwietnych boginek przejęty do głębi i szczęśliwy. Zastanawiałem się nad bezgranicznym bogactwem samotnych przeżyć i rozumiałem tych, którzy wybrali ogród i bibliotekę zamiast ambony i placów bitew. W tamtej chwili czułem, jak nieznośna jest niekończąca się nuda życia zbiorowego, pustka teatru i rozrywek, widziałem je jako szare i wyprane z treści w porównaniu do bezmiaru życia upływającego w samotności. Przynosi ono więcej doznań od życia publicznego. Mędrzec doświadcza więcej od bohatera. W tych złotych dniach, kiedy dane mi jest spędzić samotnie i w całkowitym milczeniu czasami nawet tydzień, mam udział w większej ilości przeżyć niż przed dwudziestu laty podczas półrocznej służby na froncie.

Kiedy wyszedłem z lasu, idąc w dół, po słonecznej stronie u stóp leszczyny spostrzegłem kwitnący mak. Złote dni zawsze przynoszą takie niespodzianki. Na szczycie zimowity, a na dole mak: jesień i czerwiec obok siebie. Wtedy przyszło mi do głowy to słowo. Słowo agon. Greckie słowo, które tak przystępnie wyjaśnił historyk Burckhardt. Oznaczało ono, że w świecie Greków ważne było tylko to, co działo się na forum publicznym.

Całkowicie przejęliśmy od Greków ten agonistyczny porządek życia i na ogół liczy się dla nas tylko to, co rozgrywa się przed zbiorowością. Ważne są informacje, sukces, nazwisko, sława. Ale rzeczy te same w sobie nie mają żadnej wartości. Co ja mam począć ze sławą w mojej leśnej samotni? One są ważne tylko dlatego, że są agonistyczne. Człowiek musi skierować na zewnątrz swoją siłę, przekuć ją w rolę, bo jedyne, co ważne, to pokazać się przed innymi w korzystnym świetle.

Pewien perski władca chciał sobie wystawić pałac i przyjął ofertę dwóch budowniczych: chińskiego i greckiego. Obaj sporządzili plany, a gdy władca je obejrzał, powiedział: pałac Greka jest piękniejszy od zewnątrz, kto na niego spojrzy, rozpozna od razu, że tu mieszka król, ale wnętrza są zimne i puste. Projekt chińskiego budowniczego nie jest tak okazały, ale wnętrza ma przyjemne, ciepłe i przytulne, dlatego wybieram raczej ten drugi. Bo w swoim domu chcę mieszkać dla własnej przyjemności, a nie dla uznania innych.

Chiński, a pewnie w ogóle cały wschodni porządek życia jest przeciwieństwem agonu. To intymność życia prywatnego, której brakowało Grekom i brakuje nam. Gdy jestem tu sam już ponad tydzień, doskonale rozumiem perskiego władcę: teraz żyję dla siebie, a nie dla publiczności. Życie agonistyczne wydaje mi się po prostu niepoważne.

Z porośniętego trawą zbocza wystawał krągły kamień. Przyjemnie było na nim usiąść. Wyjąłem z kieszeni garść owoców derenia, który nie był jeszcze całkiem dojrzały, więc wysysałem je tylko i strzelałem w dal pestkami. Odkrycie dokonane przed chwilą zawładnęło moimi myślami. Czułem, że to decydujące minuty. Muszę wybierać. To znaczy już wybrałem. Nie los cezarów, nie agon, nie sławę, nie sukces, nie życie publiczne, tylko intymną i ciepłą samotność, ponieważ jest bogatsza. Jest czymś więcej.

Niełatwo okłamać człowieka. Nie można mu powiedzieć: idź w tą stronę, tam dostaniesz więcej. Po pewnym czasie przejrzy oszustwo, a wtedy koniec. Bo człowiek jest istotą niewyobrażalnie głodną życia. Idzie zawsze tam, gdzie go więcej. Gotów jest nawet pochorować się, gdy zdrowie nie dostarcza mu wystarczająco wielu przeżyć. Zawsze chce czegoś większego, błyskotliwszego, ciekawszego, poważniejszego, bardziej podniecającego i ognistego, wywierającego mocniejsze wrażenie, pochłaniającego. Kiedyś już przemknęło mi przez myśl, że z agonem jest coś nie w porządku, za mało daje. A teraz widzę, że tego nie da się naprawić. Wybieram ogród i bibliotekę, milczące spacery, modlitwę bez słów, dni spędzone w ciszy. Dlaczego? Ponieważ w ten sposób otrzymuję nieporównanie więcej tego, czego potrzebuję. Życie przeżywane w samotności jest od życia publicznego niewspółmiernie bogatsze. A ja chcę nim żyć dla siebie, nie dla publiczności.

Środowisko umysłowe w moim kraju bardzo mi pomogło w wyborze tej postawy. Duchowość, której służyłem, była na ziemi węgierskiej nieznana. Gdybym chciał ją uprościć do poziomu bliskiego pospolitości, musiałbym powiedzieć, że ta duchowość posiadała trzy zasadnicze cele. Pierwszy: zdobyć jak największą wiedzę o człowieku, we wszelki możliwy sposób, nawet za cenę przykrości, bo twórcza więź między ludźmi może powstać jedynie na podstawie ugruntowanej i prawdziwej znajomości natury człowieka, a i traktować się poważnie mogą tylko ci, którzy się znają. Drugi: rozpoznać niebezpieczeństwa wynikające z kryzysu epoki, w której żyjemy, i przeciwstawić się chimerycznej istocie czasu. Trzeci: mystique au lieu de politique, jak powiada Péguy, czyli przedłożyć Pismo Święte nad programy partyjne.

Możliwe, że ta duchowość przeciwstawia się interesom tutejszego środowiska. Możliwe, że w Anglii, we Francji czy w Niemczech mógłbym znaleźć jakiś odzew. Nie mam wiedzy dotyczącej tamtejszych warunków i możliwości, skąd miałbym ją mieć? Bez wątpienia byłem zawsze niezwykle otwarty na idee rodzące się poza granicami mojej ojczyzny, głównie dlatego, że tu nie znajdowałem żadnych idei, tylko programy. A więc nie miałbym powodów do wstydu, jeśli chodzi o uniwersalność i nowoczesność poszukiwań. Co się jednak tyczy twórczej produktywności, tego, mówiąc szczerze, nie jestem pewien, bo nie wiem, czy mógłbym się tam czynnie włączyć w bieg spraw.

Na ziemi węgierskiej te idee przyjmowano nieufnie. Oczywiście pewien procent tej nieufności zawsze dotyczy ich głosiciela, spostrzegłem to dość wcześnie. Ale nie mogłem ani wyłączyć z tego własnej osoby, ani zmienić kręgu swoich prawdziwych zainteresowań. Zmuszony byłem pogodzić się z tą wyjątkową sytuacją, która jest w istocie pewnym rodzajem sytuacyjnego niebytu. Tak naprawdę domem byłaby mi – nieistniejąca w rzeczywistości – duchowa Europa, zamieszkana przez umysły, które szanowałem, traktowałem poważnie i z przyjaźnią; lecz fakt, że żyłem na Węgrzech, odbierał moim słowom ciężar i wyrazistość.

Chyba najlepiej wyjaśnię moją sytuację, gdy powiem, że tu nie czułem się w domu, bo nie byłem stylowy, nowoczesny ani popularny, a tam, gdzie mogłem taki być, po prostu mnie nie było. Tu z nikim nie znajdowałem więzi przyjmującej całą istniejącą we mnie duchowość, by mogła się z niej narodzić twórcza wspólnota jako zalążek choćby małej grupy. Tam zaś, gdzie mogłem spotkać ludzi pokrewnych mi duchowo, nigdy nie przebywałem wystarczająco długo, by taką więź nawiązać i pogłębić.

Krótko mówiąc: albo spędzałem za mało czasu, albo nigdy nie dotarłem tam, gdzie mógłbym żyć według własnych pragnień; a tu, gdzie żyłem, moja umysłowość i zainteresowania były i pozostały obce.

Dlaczego tak się stało: czy wyprzedziłem swoją epokę, głosiłem zbyt nowatorskie idee, mój sposób myślenia okazał się zanadto abstrakcyjny, koncepcje nie do przyjęcia, osobowość przesadnie radykalna, poziom za wysoki, czy z jakichś innych przyczyn, teraz już całkiem nieważne. Rozstrzygnięcie tego i tak nie do mnie należy, bo w takich sprawach nie potrafimy wypowiedzieć sądu, któremu nie można by nic zarzucić.

Taki sytuacyjny niebyt zdruzgotałby człowieka dążącego do przywództwa i oddziaływania na innych. I ja rzeczywiście byłem zdruzgotany, póki sądziłem, że powinienem przewodzić i oddziaływać. Kiedy jednak – zbyt późno, ale z własnej woli – zrezygnowałem z tych ambicji i już nie chciałem mieć wypływu na nic, nagle oczy otwarły mi się na bezgraniczne korzyści wynikające z tego sytuacyjnego niebytu. To była ta chwila, w której bez świadomego rozważania wszelkich za i przeciw odrzuciłem agon jako płytki i bezużyteczny dla mnie porządek życia. Co było po drugiej stronie agonu, wówczas jeszcze nie wiedziałem. Na razie czułem tylko: jak najdalej od forum publicznego, od ambicji, od roli!

Nie znam w kraju ani jednego umysłowo znaczącego człowieka, którego sąd nie byłby jednocześnie sądem grupy. Za opinią jednego stoi partia, za drugim krąg przyjaciół, za trzecim wspólnicy w interesie, za czwartym gromada uczniów. Wszelkie poważne i warte uwagi wypowiedzi, z jakimi się tu spotkałem, były zawsze opiniami jakiejś grupy ludzi, do których ona dotarła i którzy przyjęli ją za swoją. Każda wypowiedź była w istocie głosem oddanym w imieniu innych. Spostrzegłem, że ich wagę mierzono zazwyczaj liczbą osób, które się z nim utożsamiały. I takie wypowiedzi bardzo ceniono. Gdy kogoś atakowano, słowa ataku były słowami grupy, gdy broniono, słowa obrony były również słowami grupy. Rozmyślanie, pisanie, starcie idei, ocena, dyskusja to u nas niemal wyłącznie zjawiska zbiorowe. Każda opinia, jak powiedziałem, była w istocie głosowaniem za jakimś światopoglądem, stanowiskiem, wspólnotą emocji czy interesu.

Mój sytuacyjny niebyt nigdy nie dawał mi okazji do opowiedzenia się za czymś w taki sposób. Mogłem mówić zawsze tylko w swoim imieniu. Nikt nigdy nie stał ani za mną, ani obok mnie. Nikt się nie utożsamiał z tym, co mówiłem. Raczej oponowano, podważano czy irytowano się, bo w rzeczy samej to denerwujące, że ktoś wypowiada się we własnym imieniu i gwiżdże na to, że wszyscy powtarzają opinie grupowe. Byłem niezauważany, nie na czasie, niepopularny i niestylowy. Nikt mnie nie bronił, sam musiałem się bronić. Nikt za mnie nie odpowiadał, sam musiałem za siebie odpowiadać. Wziąłem na siebie cały ciężar odpowiedzialności za własną opinię. Nie należałem do żadnej grupy. I zmuszony w ten sposób pozostać samym sobą, stawałem się sobą coraz bardziej, pewnie bardziej, niż początkowo zamierzałem, sobą, na ile to było możliwe. Zindywidualizowałem się w niezwykłym stopniu. Środowisko umysłowe skazało mnie na całkowitą samotność i opuszczenie, a ja, uwolniony i pozbawiony wszelkich wspólnotowych więzi, mogłem mówić tylko to, co rzeczywiście i naprawdę chciałem powiedzieć.

Szkoda słów. Opuściłem agon i stałem się outsiderem. A właściwie – uznano mnie za outsidera. Bo ciągle jeszcze uważano, że biorę udział w zawodach. Trudno było sobie wyobrazić, że istnieje ktoś różniący się od innych tak dalece, że nawet nie chce brać udziału w wyścigu. Outsiderem nazywają konia biegnącego skrajem toru. Nawet nie podejrzewano, że już nie staję do gonitw na agonie, przed publicznością, że nie jestem kimś, kto nie potrafi zrezygnować z roli. Zszedłem z toru i stałem się widzem. Ale nie obserwatorem wyścigów. Cała ta sytuacja nieustających rozgrywek, codziennie powtarzana niezdrowa gonitwa za sukcesem bezgranicznie mnie znudziła. Znalazłem sobie znacznie piękniejsze rzeczy do oglądania na tym zachwycającym świecie. Znalazłem ciekawsze tematy do rozmyślań, cenniejsze do przeżycia, wartościowsze do zapisania. Moja ambicja wzrosła. Pogardzałem możliwością zwycięstwa osiągniętego w wyścigach. I tak dojrzałem do stanu znakomitej bezimienności.

Znakomita bezimienność jest przeciwieństwem porządku życia agonalnego. To sytuacja, w której człowiek istotny pozostaje bezimienny, ponieważ trzyma się w ostrożnej odległości od sceny publicznej. Ten dystans nie oznacza oczywiście negatywnego nastawienia. Sprawy publiczne czasem naprawdę mnie ciekawią, i w większości wypadków wszystkiemu, co się dzieje, przyglądam się z życzliwością. Ale całe życie publiczne uważam za przygnębiająco ubogie w wydarzenia i zupełnie mnie ono nie pociąga. Gdy ktoś mnie odwiedza, chętnie z nim rozmawiam, gdy jestem akceptowany, nie zgłaszam zastrzeżeń, gdy otrzymuję zaproszenie, przyjmuję je. Ale nie można ode mnie oczekiwać, że będę z oddaniem obserwował wyścigi na agonie, bo nie mógłbym spełnić tego oczekiwania. Trzeba przyjąć, że krąg moich zainteresowań jest zupełnie inny.

Postawa znakomitej bezimienności nie jest ludzka. W znakomitej bezimienności żyje świerszcz, żyje mędrzec czy święty, podobnie jak anonimowy dobroczyńca czy samotny artysta. Ta nazwa oznacza dokładnie: znaczące wypełnienie własnej sytuacji we wszechświecie. To przeciwieństwo agonu, ponieważ agon jest właśnie efektownym odgrywaniem roli przed publicznością. Jestem przekonany, że znakomita bezimienność nadaje się doskonale dla poetów, mędrców, ludzi religijnych. A ponieważ ja mam w sobie coś z każdego z nich, w zupełności mi odpowiada. To, że ktoś nie chce osiągnąć widowiskowego sukcesu na agonie, nie oznacza bynajmniej, że w ogóle nic nie chce osiągnąć. Taki sąd świadczyłby o niezrozumieniu ludzkiej ambicji. Mam własne doświadczenia na temat jej niesłychanej siły. To straszne, gdy płonie, ale jeszcze straszniejsze, gdy zostaje stłumiona. Ambicji trzeba pozwolić, by uczyniła człowieka sławnym, jeśli za wszelką cenę chce to z nim uczynić. Tak straszliwej rzeczywistości jak ambicja nie można zdusić bezkarnie. Skutkiem podobnego przymusowego doświadczenia może być tylko choroba psychiczna.

Ale istnieje różnica pomiędzy tym, czy walczę o sukces na agonie, przed publicznością, czy jestem znakomity w intymnej nieskończoności. Religia nazywa to: przed Bogiem. I najlepiej używać tego pojęcia, ponieważ ono najwierniej oddaje sytuację. Istoty żywe – kwiaty, drzewa, gwiazdy, ptaki – znają jedynie sławę przed Bogiem, i tylko człowiek zadowala się czymś mniejszym, przemijającą sławą przed ludzkością. Jakby ona była czymś większym niż nieśmiertelność w Bogu.

Tyle chciałem napisać o mojej konkluzji. Nie doszedłem do niej w ciągu jednego dnia. Już dawno wróciłem z winnicy, przyszła zima, a za nią wiosna, zanim we mnie dojrzała. Ale kiedykolwiek przychodziła mi do głowy i zastanawiałem się nad nią, zawsze przypominało mi się jaśniejące złoto nad wzgórzem, letni las, rolnik koszący łąkę, kwitnący mak, w ustach czułem smak muszkatowej winorośli, a na twarzy miękki dotyk zachodniego wiatru.

 

Śpiew ptaków

Słyszałem o pewnym człowieku, który sądzi, że najulubieńszym zajęciem ludzi będących już na tamtym świecie jest opowiadanie sobie historii z własnego życia. To jedyne godne tego miejsca poważne zajęcie, które trwa całą wieczność i zawsze jest ciekawe. W końcu przez wieki można rozmawiać o tym, co ktoś widział i przeżył tylko podczas jednego letniego popołudnia, spędzonego na morzu w łódce ze starym rybakiem.

Powołując się dalej na wspomnianego człowieka, proszę o wybaczenie, że tym razem nie opowiem o okolicznościach poprzedzających pewne zdarzenia. Na tamtym świecie na pewno przedstawię wszystko z dokładnością i prawdą należną przedmiotowi opowieści. Dla tak niezwykle ważnych, zjawiskowo bogatych i wieloznacznych w swojej złożoności historii nie ma tu dość czasu, miejsca ani okazji.

Chodzi o śpiew ptaków.

Wkrótce po tym, gdy Słońce wkracza w znak Koziorożca i po zimowym przesileniu znów zaczyna się podnosić, w początku stycznia jako pierwsza odzywa się sikorka bogatka. Zapowiada albo dni słoneczne, albo czas odwilży. Zaczyna też skrzeczeć sroka. Modraszka zgłasza się trochę później, ale w Matki Bożej Gromnicznej już ją słychać. Potem, czasem na całe tygodnie, milkną. A po pierwszych znakach wiosny, w czas łagodnych marcowych deszczów, odzywa się kos. Początkowo brzmi to jak strojenie instrumentu. Ma wtedy osobliwie cichy, ale ostry głos, jakby ktoś skończył ziewanie falsetem: otwiera dzióbek i wydaje krótki gwizd. Czyni to na ogół, gdy skacze wśród liści, poluje na robaki, przystaje, gwiżdże, a potem dalej szuka pożywienia. W końcu marca wybranki kosów przylatują z Persji do swoich mężów i narzeczonych, którzy tu przezimowali. W tym czasie kosy, wprawdzie jeszcze nie dość doskonale i płynnie, ale już śpiewają. Słowik zaczyna w kwietniu, czasem dopiero po kwitnieniu drzew owocowych.

Mówi się, że ptaki śpiewające milkną na początku lipca, gdy małe wylęgają się z jajek. Nie ma czasu na śpiewanie, trzeba karmić młode, przynosić im pożywienie. I rzeczywiście, w ciągu pierwszych dni lipca milknie czarny kos i drozd śpiewak, słowik, kukułka, szczygieł, sikorka. Już prawie się nie odzywają, tylko czasami, w połowie września. Z wyjątkiem lerki, skowronka borowego. Czasem słychać go przez całe lato, ale we wrześniu już na pewno, aż do początków października. Wtedy zapada cisza i las staje się niemy.

Pewnego dnia w maju poszedłem w góry. W dolinie, przy wilgotnym jarze, gdzie mieszkałem, gęstwinę krzewów zamieszkiwało liczne ptactwo. Zawsze podziwiałem ich śpiew, jak się podziwia kwietną łąkę, która zachwyca jako całość, ale nie widzi się pojedynczych roślin. Tamtego roku, doskonale to pamiętam, spostrzegłem kosa. Śpiewał tę samą melodię raz po razie. Miała nie więcej niż trzy takty. Powtarzał swoją triumfalną pieśń namiętnie, na wpół odurzony. I to mnie zastanowiło. Usiadłem na schodkach i zacząłem się przysłuchiwać. Czy rzeczywiście raz po raz powtarza to samo? Bohaterska fraza. Główny motyw jakiejś heroicznej symfonii. Zapisałem ją nutami. To był decydujący moment.

Zrozumiałem. Zrozumiałem pieśń ptaka, zrozumiałem, dlaczego ptaki słuchały śpiewu Orfeusza, i zrozumiałem, dlaczego święty Franciszek nauczał ptaki. Naraz stało się dla mnie całkowicie jasne, że ich śpiew jest nie tylko sztuką i muzyką, ale również rozumną mową i przekazem myśli, podobnie jak język ludzki – tylko jest piękniejszy. Ten mały Achilles, jak nazwałem w myślach czarnego kosa, w trzech taktach wyznał mi wszystkie sekrety swego bohaterskiego serca, zapał do wielkich czynów, ponadnaturalne piękno żywiołowego i ofiarnego porywu.

Nigdy bym nie przypuszczał, pomyślałem sobie wtedy jak ktoś nieoczekiwanie wtajemniczony w szczególną wiedzę, że czarny kos potrafi coś podobnego. Od tej pory już wiem, że umie wiele więcej. Słuchałem innego, mieszkającego w rosnących nad wodą wierzbach, który z mozartowską gracją śpiewał tak urokliwie delikatną i lekką mozartowską melodię, jakiej sam Mozart być może nigdy nie potrafiłby napisać. Jeszcze innego nazwałem Ptakiem Elizejskim; nigdzie indziej tak silnie i osobiście nie doświadczyłem tego, czego dzięki jego artyzmowi dowiedziałem się o Ogrodzie Zbawionych. W Raju Dantego tak musiały śpiewać ptaki siedzące na ramieniu Beatrycze. Zapewne tak śpiewały też w Raju przed pierwszym grzechem, gdy sarny kładły głowy na grzbietach tygrysów i zasypiały. O świcie w dniu stworzenia świata pełen uwielbienia śpiew aniołów mógł być podobnie jaśniejąco nabożny i tak zachwycająco szczęśliwy. A poza nimi słyszałem też kosa, który się śmiał, głośno, śpiewnie, błyskotliwie, jak śmiać potrafi się tylko ten, kto sam jest jak słoń- ce, ten śmiech był po prostu bezpośrednim sensem i treścią jego istoty.

Pasjami szukałem czarnych kosów. A tymczasem poznałem szczygła, rudzika, modraszkę, wilgę, skowronka leśnego i borowego. Tu znów muszę się zatrzymać.

W tej samej dolinie, choć pewnie rok czy dwa później, pewnej nocy obudził mnie śpiew ptaka. Wydawało mi się, że słyszałem go we śnie, bo w brzmieniu nie czułem nic rzeczywistego. Była to całkowicie niematerialna, niewypowiedzianie głęboka i bolesna pieśń. Nie mogłem uwierzyć, że naprawdę ją słyszę. Następnego dnia próbowałem go odnaleźć. Bez powodzenia. Dopiero jesienią usłyszałem go znów. Siedział na paliku winorośli i śpiewał to samo. Było późne popołudnie, przed winobraniem. Od tej pory już go rozpoznaję. Jego pieśń składa się na ogół z sześciu dźwięków schodzących w dół chromatycznymi trylami, coraz niżej, jakby krople wody spadały z kamienia na kamień. Ale ile w tej opadającej chromatyce jest szarpiącego bólu, a w tym bólu ile słodkiej, sennej piękności, można by wyrazić tylko wówczas, gdyby człowiek mógł paść na ziemię i wybuchnąć gorzkim płaczem, gorzkim, bezsensownym i wypełnionym duszącym bólem, ale w poczuciu wyzwolenia i szczęścia.

Najpóźniej zrozumiałem słowika. Każdego ptaka można pojąć jedynie metafizycznie, z przestrzeni, która przekracza człowieka. Stamtąd, skąd zrozumieli je Orfeusz i święty Franciszek. Ale do tego zrozumienia trzeba uczynić jeszcze jeden krok. Wiersze o słowikach Wordswortha, Shelleya czy Keatsa nie odpowiadają rzeczywistości. Kto nie zaznał pokoju, nie zdoła pojąć słowika. Dlatego młody człowiek może go tylko podziwiać. Dopiero kiedy namiętności się wypalą, kiedy już minie wiek radości i cierpienia, dopiero gdy człowiek nie chce już niczego od siebie i dla siebie i pogodzony składa głowę na dłoni Boga, dopiero gdy obudzi się w nim tęsknota ostatecznego powrotu do świata wolnego od „ja”, wówczas może usłyszeć, co i dlaczego śpiewa słowik.

W jego pieśni nie ma ani bólu, ani cierpienia, nie ma bohaterskiej siły ani śmiechu, nie ma radości ani triumfu. Kiedy człowiek ma życie poza sobą i już niczego nie pragnie, a jedyne, co go jeszcze zajmuje, to oczekiwanie ostatecznego wezwania, wówczas spędza czas na modlitwie. Ta spokojna, cicha, pełna pokoju modlitwa oczekiwania to właśnie pieśń słowika, to pieśń męczeńska, kryształowo czyste oczekiwanie śmierci i tamtego świata – pożegnanie z przepiękną ziemią, z upojeniem, jakie przynosi słodkie życie, i prośba do niebios, by otwarły bramę.

Długo słyszałem tylko to pożegnanie i nie mogłem pojąć: czemu on się żegna? Człowiek na ogół rozumie zjawisko najpierw od strony negatywnej i nie jest w stanie uświadomić sobie, czym ono jest, póki nie pozna przynależnej mu strony pozytywnej. Wiedziałem, że się żegna, i wiedziałem, z czym. Ale wydało mi się to smutne i trochę nieuzasadnione. Aż pewnego popołudnia na początku lata, blisko dni, w których ostatecznie milknie, zrozumiałem to po jednym dźwięku. Ten maleńki ptak wpraszał się na tamten świat. Nie z uczonym uzasadnieniem, jak mógłby to uczynić nawet człowiek choćby najczystszego serca. Wpraszał się jak małe dziecko na kolana matki, ale jeszcze prościej, bo szukał nie ochrony, nie szczęścia, nie radości i nie uspokojenia. To coś tak zwyczajnego, jak zwyczajny jest ptak, który śpiewa. Nie ma w tym nic z pragnienia śmierci, nic zupełnie. Słowik nie wie, co to śmierć. Po życiu nie następuje śmierć, tylko tamten świat. Skąd on o tym wie? Jak dobrze by było znać Boga tak blisko i mieć taką ufność jak ten mały ptak.

***

Księga gaju laurowego

Eseje pochodzą z tomu: B. Hamvas, Księga gaju laurowego i inne eseje, tłum. H. Worowska, Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2022.

 

_____________________________________________________________________________________________________________________________________

Melancholia późnych dzieł

1.

Trudno rozprawiać o ostatnich kwartetach Beethovena, ale nie dlatego, ze przemawia przez nie muzyka najwyższego rzędu, jaką znamy. I nawet nie dlatego, że muzyka jest nieprzetłumaczalna. Trudno mówić o nich dlatego, bo ich odpowiednik językowy można znaleźć jedynie w kilku ukrytych dziełach sztuki. To świat drugiej części Fausta, Edypa w Kolonos, Burzy Szekspira, Kunst der Fuge; ostatnie dzieła Tołstoja i Cézanne’a przynależą do tego świata tak samo jak sędziwy Platon, Heraklit i Lao-cy. 

Co odróżnia te kwartety od wcześniejszych kompozycji? To samo, co odróżnia Fajdrosa od Praw, Henryka IV od Burzy i Annę Kareninę od Sonaty Kreutzerowskiej. Z drugiej strony zaś to samo, co oddala je od wcześniejszych utworów, zbliża je zarazem do dzieł powstałych w ostatnim okresie życia innych twórców. Mamy do czynienia z tajemniczym podobieństwem późnych dzieł. W utworach pisanych pod koniec życia metafizyka i malarstwo, poezja, dramat i muzyka opowiadają o tym samym świecie, niezależnie od języka, epoki, narodowości i czasu. To w nich znajduje się językowy odpowiednik muzyki ostatnich kwartetów Beethovena, o których właściwie nie sposób myśleć, wychodząc od wcześniejszych utworów tego kompozytora. I nie tylko można, ale wręcz trzeba o nich mówić, gdy wspomina się dzieła starego Goethego i Sofoklesa, późnego Platona i Bacha.

2.

Przede wszystkim pejzaż starości.

Sofokles nie opisuje Kolonos. Mówi tylko: „Najpiękniejsza z krain”?[1]. A jednak w dziejach sztuki brakuje miejsc, które byłyby tak wyraźnie odczuwane. Opisywany tu krajobraz jest raczej równinny, wysokie góry widać dopiero na linii horyzontu, bliżej są pagórki o łagodnych stokach. Kolonos położone jest na takim właśnie wzgórzu. Rosną tam z rzadka stare drzewa, a na brzegu gaju krzewy, gąszcz zarośli i traw. Ze wzniesienia widać równinę. Tu i tam domostwa, kilka wiosek, a w oddali, jak się wydaje, miasto. Głęboka, zrównoważona perspektywa. „Najpiękniejsza z krain”.

Gaj? Owszem, ale jaki? Nawet ten, kto nigdy o nim nie słyszał, zniża głos, gdy weń wstępuje. Zapach powietrza wydaje się całkowicie inny. Podobnie jego materia. Drzewa cicho płoną w tym intensywnym powietrzu. Pejzaż wygładzony „selbst der Gedanke gleitet ab”, jak powiada Goethe: „już sama myśl się ześliźnie”[2] Niepojęty i nieprzewidywalny, niezrozumiały i nieruchomy. Nie ma w nim nic nadzwyczajnego. Ale znajdź się w nim, a przejdzie cię dreszcz.

Kolonos jest świętym gajem, do którego bogowie wysyłają Edypa, by w nim umarł. Ale to raczej apoteoza niż śmierć. „Powalonego za młodu, bogowie podnoszą”[3].

Może dziwić, że choć Edyp jest ślepy, cały kolonejski dramat pełen jest widzenia. Tezeusz mówi do Edypa: „Twoje proroctwa zawsze się sprawdzają”[4]. Edyp zaś powiada: „Prorocze mam widzenie”[5].

Dopóki Edyp widział, był ślepym więźniem swojego losu. Dopiero tu, w Kolonos, ślepy przejrzał na oczy. „Prorocze mam widzenie”. Dostrzega nie tylko sakralną ścieżkę wiodącą do śmierci, nie tylko swój los, ludzi, Ismenę, Antygonę, Tezeusza. Wkracza w gaj apoteozy. Pyta, gdzie jest. Ale z powietrza owiewającego twarz wie przecież, że to Kolonos, gdzie ostatecznie zmyta zostanie z niego ciemna i krwawa hańba życia.

Pejzażem starości nie są wysokie, skaliste góry, bo to miejsce samotnych mędrców. A ten starzec nie jest samotny, nie jest też mędrcem. Jest starcem. Pejzażem starości nie jest morze. Ono przyciąga ludzi ogarniętych pasją, żądnych przygód, marzycieli. Nie jest nim las, bo las to miejsce ascetów, mistyków i myśliwych. Nie jest też nim pustynia, bo ona należy do jeźdźców, rabusiów i pustelników. Pejzaż starości to obszar niemal pusty, kilka drzew, niewielkie wzgórze, mało cienia i boleśnie głęboka perspektywa. Ubogi, zwyczajny, płaski, nic nadzwyczajnego. Nic malowniczego. Żadnych ukrytych efektów. Nic teatralnego. Ale w tym pustym, cokolwiek przygnębiającym, rzadko porosłym i nierobiącym wrażenia miejscu zapach powietrza i jego materia są całkiem inne, i kto weń wstępuje, mimowolnie zniża głos. Nie da się tu zbudować domu, założyć wsi ani tym bardziej miasta. Nikt nie wytrzymałby życia w tym miejscu. Nie można tu krzyczeć ani się kłócić. W Kolonos nie sposób wyobrazić sobie targu. To miejsce nie dla ludzi. Miejsce płonące spotęgowanym żarem wskutek stałej obecności wyższego bytu. „Najpiękniejsza z krain”. Za grosz przytulności czy sielanki. Niemal pustkowie, bezlitośnie trzeźwe i wstrząsająco zwyczajne. W kolonejskiej muzyce Beethovena, w kolonejskich obrazach Cézanne'a, w filozofii Lao-cy to pejzaż starości.

3.

Z wcześniejszego życia pozostało mu kilka niejednoznacznych wspomnień. Jednym z nich były Cztery Szare Kobiety. Nigdy go nie opuszczały, choć nie z miłości. Cztery Szare Kobiety nie kochają nikogo. Trwały tylko przy nim zawsze, nie było miejsca, do którego by za nim nie poszły. I kiedy był sam, gdy był z ukochaną lub z przyjacielem. Bezgłośne cienie, pojawiały się nawet w jego snach. Bieda, Troska, Choroba i Potrzeba. Teraz też tu gdzieś są. Nie mają już władzy, ale są blisko, będą stały przy jego grobie i patrzyły za oddalającą się duszą, melancholijnie i obojętnie. Zdarzało się, że walczył z nimi, nawet jeśli wiedział, że to walka bez nadziei. Próbował je przegonić. Był wtedy młody. Później przyzwyczaił się, ale nie do nich, tylko do ich obecności. A jeszcze później poczuł litość, nie nad sobą, tylko nad nimi. Czego chcą? Na co nieustannie czekają? Czyżby był tak cennym łupem, że warto wytrwale stać rankiem wokół jego łoża i trwać nieruchomo w opuszczonym pokoju? Zastygły w oczekiwaniu. Lecz na co? Ich cierpliwość była nie do zniesienia.

Czekają bez ciekawości, niewzruszenie, z okrutnie obojętnymi twarzami, które niczego nie wyrażają.

Innym wspomnieniem było to, że nie ma recepty. We wczesnych latach często dawano mu rady. W taki sposób będziesz bogaty. A tak – szczęśliwy. Najlepiej być moralnie czystym. Cnota w końcu zatriumfuje. Wiedza to potęga. Żadna ze wskazówek nie była mu bliska. Żadna nie pociągała. Wydawały się raczej śmieszne. Późniejsze, suflowane pod postacią wiedzy i religii, były wyrafinowane. Obiecywano szczęście o wiele bardziej złożone. Nigdy nawet do głowy mu nie przyszło, by którąkolwiek z porad zastosować. Żadnych recept. Odrzucić ster i na ocean! Inni pozostawali w portach i łamali sobie głowę nad najlepszym sposobem, w jaki należy wybrać cel podróży, i nad metodą, wedle której będą płynąć, gdy w końcu wyruszą. Ale oczywiście nigdy nie opuścili portów. Żyć bez recept, samotnie na oceanie. Dokądkolwiek zawinął, wszędzie był obcy, bo wszędzie natychmiast go pytano, jaką ma receptę. A on ich nie miał. Omijano go i obserwowano. Sądzono, że może zna jakieś tajemne zaklęcia otwierające ukryte skarbce, tylko nie chce ich zdradzić. Ale po jakimś czasie nudzono się nim. Pozostał sam. Czasami kręciły się wokół niego kobiety pragnące odkryć jego tajemnice. Zdarzało się, że za kilka pocałunków dawał się oszukać. To nie było szczególnie ważne. Ale dlaczego w pamięci utkwiły mu właśnie te dwa wspomnienia?

4.

To miejsce, w którym całość istnienia przejawia się z największą intensywnością. Nazywa się ono rajem Logosu, a nazywa się tak, bo poza pewną granicą człowiek musi zgęszczać wyrażenia, których używa, i posługiwać się magicznymi formułami. Raj Logosu jest taką formułą.

W inny sposób można by to miejsce nazwać apoteozą słowa i stosunkowo łatwo określić przez jego przeciwieństwo. Tym przeciwieństwem jest coś, co na ogół i od dawna nazywa się literackością. Język literacki jest właściwie językiem martwym, a więc obcym albo pożyczonym, czyli w istocie nie językiem, tylko szyfrem albo slangiem, a zatem terminologią. Literat pasożytuje na prawdziwym języku, dlatego jest tak bardzo ubogi w słowa i dlatego musi się tak szykownie przedstawiać. A chodzi o zaledwie kilka słów. Pozór tych słów jest magiczny, ale to tylko pozór. One chciałyby być mantrami, czyli zaklęciami mającymi moc tworzenia sensu i pokonywania kryzysów. Ale literackość tym się właśnie charakteryzuje, że nie jest mantrą, tylko terminologią, co oznacza, że nie posiada sensu i nie jest w stanie nawet zbliżyć się do kryzysu. Literackość jest surogatem języka i doskonale odpowiada oczekiwaniom tych, którzy albo nie umieją, albo nie chcą, albo też nie ośmielają się żyć prawdziwym życiem.

Literackość stwarza złudzenia, jej pozorne bogactwo słów stanowi efekt wymyślnego wyrafinowania. Literat jest właściwie partaczem, i to najgroźniejszego typu, bo partaczem rutyny. Używa języka pozbawionego smaku i stylu. Ten język nie posiada też muzyki. Jest wymuszony, sztuczny, podstępny i arogancki. Literatura nie używa prawdziwych słów, tylko słów sztucznych i pseudosłów. Dlatego robi takie wrażenie, jakby tworzyła styl, choć jest rodzajem języka migowego, jak wszelkie slangi i terminologie. Prawdziwym stylem jest liturgia.

Apoteoza słowa stanowi niemal dokładne przeciwieństwo literackości. To utrwalony stan upojenia przerażającą i gorącą, czarodziejską mocą słów, którego krótkie przebłyski artyści i myśliciele nazywają natchnieniem lub inspiracją. Upojenie słowem jest jednym z najbardziej intensywnych miejsc istnienia. Słowo jest jedynym narzędziem wiedzy. Najwięcej wiedział o tym stary Heraklit, który żył w stanie transcendentnej żarliwości wobec Logosu. O tej żarliwości mówi Orygenes w swojej wielkiej metafizyce Logosu. To również wstrząsający żar Ewangelii Jana, który głosi: „Na początku było słowo, a Słowo było u Boga, i Bogiem było słowo”.

O, tak, dopóki człowiek nie żyje słowem i nie rozumie słowa, nie może też zrozumieć, dlaczego Jezus nazwał Jana i Jakuba Boanerges, Synami Gromu. Ale jeśli wie, że mieli władzę panowania nad duszami poprzez słowa, ale nade wszystko gdy usłyszy grzmiące „Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga, i Bogiem było słowo”, naraz zrozumie, że słowa nie mówią i że ich prawdziwą siłą jest grzmot. Boanerges jest pojęciem magicznym. Logos tryska z upojenia słowem. Upojenie słowem jest jedną z najwyższych dróg zbawienia. Zestawiony z przeciętnym ludzkim życiem stan ten wydaje się jedną z odmian szaleństwa. Bo też jest w tym coś z szaleństwa, gdy stary Cézanne mówi, że chciałby umrzeć, malując. Kto poznał smak słowa, ten modli się, by dane mu było przekroczyć próg w stanie żarliwości wobec Logosu. Oczywiście obraz, rzeźba czy muzyka też przemawiają mantrami, podobnie jak poezja czy myśl. Mantra jest magiczną mocą tworzenia sensu i pokonywania kryzysów.

Stan upojenia słowem ma oznaki niebudzące wątpliwości: zatopienie się w dziele. Szaleństwo namiętnej gorączki pracy, bolesne i rozkoszne, dręczące i olśniewające, coś jak miłość i choroba naraz. Jak miłość, pełna dręczącej rozkoszy, i jak choroba, z jej ciemną ekscytacją. Kto nie może i nie chce zrezygnować z tej zapamiętałości i przed kim rozproszy się groźny i grzeszny mrok, ten wkracza do raju Logosu. To jedno z najbardziej intensywnych miejsc istnienia. Kraina magicznej władzy Logosu. Żadnego wyrafinowania. Żadnej rutyny. Żadnej literackości. Ani pasożytnictwa. Bywa, że ekstaza Logosu przypomina jękliwy krzyk. Heraklit powiada o Sybilli, że wykrzykiwała z jękiem zlepki słów, ale słowa te miały taki sens, że można je było odnieść do stuleci. Człowiek w upojeniu słowem wypowiada mantry, tworzy sensy i pokonuje kryzysy, wchodzi w posiadanie tajemnych mocy zdolnych do otwarcia wszystkich zamkniętych miejsc i wszystkich zamkniętych serc, rozwiązywania niemych języków, otwierania głuchych uszu, uzdrawiania chromych i paralityków, przenoszenia gór, uciszania burz i prze- mieniania wody w wino. Żarliwość wobec Logosu to miejsce, w którym całość istnienia przejawia się z największą intensywnością.

5.

„Spocznij tu, moja sztuko”[6].

To pożegnanie z apoteozą słowa. Kiedy Szekspir wypowiada je w Burzy, swoim ostatnim dziele, opuszcza raj Logosu. Burza pełna jest jeszcze odblasków zbawienia, ale już tylko odblasków – te słowa nie świecą własnym światłem. Jasność przygasa. Głos staje się szary, bezdźwięczny w szczególny i niepokojący sposób. To głos drugiej części Fausta i Kunst der Fuge, ale nigdzie nie czuje się go wyraźniej niż w Tao Te Ching i w ostatnich kwartetach Beethovena.

„Spocznij tu, moja sztuko” – oznacza, że człowiek odprawia w pokoju anioły raju Logosu. Dotkliwy brak ekstazy, widoczny szczególnie po rozżarzonych mantrach, poruszających ekscytacjach i dogłębnym zachwycie, po płomiennej żarliwości. Podstawowy ton kwartetów Beethovena przypomina głos chóru starców z Edypa w Kolonos, to głos zachrypnięty i głęboki, wytarty i matowy, głos dziurawy, w którym nie ma żadnej magii. „Spocznij tu, moja sztuko”.

To miejsce jest jeszcze intensywniejsze od poprzedniego. Przejmująca dreszczem bezbarwność. Jeśli człowiek żyje właściwie, wzrasta współmiernie do poniesionych strat. Zrezygnować. Zrezygnować nawet ze słowa. Zrezygnować, mówi Lao-cy, oznacza pozostać całym. Być krzywym znaczy stać się prostym. Być pustym znaczy zostać napełnionym. Być rozdartym znaczy odnowić się. Dziurawa krzywość, rozerwana pustka, które słychać w matowym głosie i nagiej bezbarwności – w tym punkcie stoi Edyp, gdy pyta: „Ktoś, kto jest niczym, ma być nagle kimś?”[7]. Wygląda na to, że trzeba zrezygnować, stać się krzywym, pustym i rozdartym, wytartym, bezbarwnym, dziurawym i szarym. „Ktoś, kto jest niczym, ma być nagle kimś?”. Och, nic łatwiejszego, mówi Goethe, ale od łatwego nie ma nic trudniejszego! To ten niemal bezgłośny, głęboki i monotonny bas w późnych dziełach, miejsce istnienia intensywniejsze nawet od raju Logosu.

6.

Nadzwyczaj trudno usłyszeć to w kwartetach i dzięki temu je zrozumieć. Dlaczego? Dlatego że kwartety są wykonywane z obowiązkową literackością, podobnie jak Kunst der Fuge, Edyp, Burza i cała reszta przedstawianych publicznie późnych dzieł. To całkiem naturalne. Zapewne wywołałoby zdziwienie, a wśród „literatów” wręcz skandal, gdyby Kwartet a-moll został kiedyś odegrany według zawartej w nim prawdziwej treści, a więc w całej swojej bezbarwności i strasznym sfatygowaniu, z rozpadającymi się harmoniami i złamanymi głosami, w niemal głuchym tonie. Wszyscy uznaliby to za bluźnierstwo. I w istocie byłoby to bluźnierstwem. Bo nie ma wykonawców, którzy znaliby tę niewyobrażalną siłę zgęszczonego istnienia, jaką wywołuje bliskość śmierci, tak jak ją znali Beethoven, Bach, Szekspir, Sofokles i Lao-cy. Nie ma, i wręcz trudno sobie nawet wyobrazić wykonawców, którzy wiedzieliby, że tu już w ogóle nie ma mowy o pięknościach i skrzących się emocjach, o czarowaniu i oszałamianiu. Sztuka odpoczywa. Człowiek żyje w nigdy wcześniej nieoczekiwanej wolności, bo wyzwolił się już nawet z najwyższego stopnia magii. Na dnie wszelkiej sztuki, nawet tej najwyższej, kryje się trochę, choćby odrobina komedii. A tu nawet tego nie ma. „Ktoś, kto jest niczym, ma być nagle kimś?”. Nie ma nic łatwiejszego, ale od łatwego nie ma nic trudniejszego. Skończyły się olśnienia, maski, parady. W istnieniu wzmożonym przez nieustanną bliskość śmierci spalają się wszystkie brudy. Co pozostaje? To, co prawdziwe. I to jest prawdziwe. A reszta to i tak były śmieci. Śmieci i zgiełk. A tu – pewien rodzaj ciszy. Powinniśmy z tego powodu wpaść w rozpacz. Ale gdzie się podziała rozpacz! „Das Leere lernen, Leeres lernen?”[8] – nauczyć się tego, co jest puste, nauczyć się pustki. Schweige still – „Zamilcz”. Pożegnanie z mocą czarów. Tym jest Kolonos. Życie to nie sześćdziesiąt czy osiemdziesiąt lat, tylko wieczne istnienie, więc żyć należałoby nie z myślą, że człowiek w końcu ulegnie unicestwieniu, tylko rozumiejąc, że nawet gdyby chciał, nie mógłby mu ulec. Nauczyć się tego, co puste, jak mówi Goethe. Zachować tylko to, co prawdziwe, jak czynią kwartety. „Spocznij tu, moja sztuko”. Być wytartym, pokręconym i zrezygnować. To jest melancholia późnych dzieł, która jest miejscem najbardziej intensywnym w całym istnieniu, bardziej intensywnym nawet od raju Logosu.

7.

Powszechne rozumienie spraw bardzo ułatwia życie. Sporządza mapy ważnych terenów istnienia. Prawda, że trochę ciasne, ale wystarczające dla tych, którzy nie chcą się wyprawiać za daleko, ot, tylko tak w pobliżu domu, najwyżej na dłuższą przechadzkę. A potem przychodzi nauka, która poszerza umiejętność kreślenia map o ziemie leżące poza tymi poznanymi dotychczas; czyni to wprawdzie z wielkim zadęciem i niezbyt wiarygodnie, ale robi to. Gdzie nauka się zatrzymuje, tam sztuka idzie dalej. Jej mapa jest znacznie ciekawsza i dokładniejsza, rzadko spotyka nas tu rozczarowanie, za to tym więcej przyjemnych niespodzianek.

Ale co dzieje się wtedy, gdy człowiek dotrze do takiego miejsca istnienia, w którym przed nim nie było nikogo? No właśnie, co się dzieje wtedy, gdy człowiek słyszy słowa, których wcześniej nikt nigdy nie słyszał, nie wypowiadał, bo są niewypowiadalne, gdy widzi obrazy, jakich wcześniej nikt nigdy nie widział i nie da się ich namalować, i gdy ma takie wizje, sny i doświadczenia, gdy doznaje takich wstrząsów, jakich nikt nie zna, i o których daremnie pisze, mówi i maluje, nikt nie wie, gdzie one są i czy w ogóle gdzieś są? Co się dzieje wtedy, gdy człowiek dotrze do takiego miejsca istnienia, którego nie ma na ludzkich mapach, i zostaje z tym sam, całkowicie bezradny, samotny, w pojedynkę? Wtedy od takiego człowieka odsuwają się nawet osoby życzliwego serca, zaczynają traktować go z nieufnością i obawą. Tak się boją, że nie mają nawet odwagi powiedzieć o nim: biedak. Ani: szaleniec.

„Ins Unbetretene, Nicht zu Betretende; ein Weg ans Unerbetene”[9]. Co się dzieje, gdy człowiek wkracza tam, gdzie wejście jest zabronione, i co się dzieje, gdy wkracza do nieprzekraczalnego?

Mówi się, że to śmierć. Biała ciemność. A on żyje tuż obok niej. Tak blisko, że już ją widzi, jak się widzi ogród sąsiada. Skąd już dochodzą głosy. Nie rozumie ich, ale je słyszy. Może już nawet im odpowiedzieć.

Czy to jest to nieubłagane miejsce? Dokąd nie wolno wejść i skąd napływa chłód? Mroźny przeciąg, ale jaki szczególny! Przechodzi go dreszcz i jednocześnie ogarnia takie gorąco, że czuje płomień w kościach. Rany? Triumf? Radość? Przegrana? Rozczarowanie? Porażka? Tych rzeczy tam nie ma.

Życie jest tak stworzone, że choćby było nie wiem jak gorzkie, dręczące, ciemne, nędzne czy brudne i zatrute, zawsze znajdzie się w nim kropla błogosławieństwa, kropla miodu. Bez tej kropli słodkiego miodu nie sposób żyć. Jedna jedyna kropla miodu. Nie ma tak niecnego, zepsutego, wykolejonego i podłego człowieka, który nie nosiłby jej w sobie. I życia też nie sposób tak zhańbić, by utraciło tę jedyną kroplę miodu.

Przedostatnią kroplą miodu w życiu człowieka jest zachwyt na widok kobiecego piękna. Przedostatnią potęgą, przed którą nie sposób się obronić. Ostatnią zaś jest melancholia. Bezgłośny i bolesny zachwyt nad bezsensowną i niepojętą przemijalnością życia. To jest ta ostatnia kropla miodu. Uśmierzająca słodycz na progu białej ciemności. Melancholia, czyli ostatnia kropla doczesności, ostatnia stacja na mapie istnienia, na granicy niepoznanego. Miejsce, w którym po raz ostatni widziano i rozpoznano starego Lao-cy, gdzie go poproszono, by uwiecznił swoją wiedzę, miejsce, w którym napisał Tao Te Ching.

Sporządzić mapę miejsc istnienia można tylko w jeden sposób – poprzez słowo.

8.

Melancholia nie jest kwestią humoru, nie jest uczuciem ani stanem duszy, nie jest też chorobą. Melancholia to ostatnia stacja przemijania, ostatnia, najostatniejsza kropla miodu w życiu. Słodki smutek, ostatnia pokusa i ostatni zachwyt, ostatnia pewność i ostatnie niebezpieczeństwo. Dla większości ludzi coś dziwnego i niepokojącego, dla nauki patologia, dla sztuki sakralny cud. I coś niedosiężnego dla nich wszystkich. Melancholia posiada własny język, najbardziej niewypowiadalny ze wszystkich języków, posiada własne malarstwo i muzykę, ale spośród całego malarstwa i całej muzyki jest najmniej do-namalowania i najmniej do-napisania. Posiada własne wizje, sny, wstrząsy, własną samotność, bezradność, strach, tajemnice, ufność, własne rany, radość i porażki. Całe życie zanurzone w ostatniej kropli miodu. Człowiek wie, że nie ma dalej, że to ostatni odcinek czasu. Śmiertelna pewność, że tak jest – to melancholia. Świadomość, że nie będzie już nic więcej, w tej kropli zawarte jest wszystko, co pozostało – to melancholia. Cierpienie, jak się wydaje, nigdy nie było słodsze niż teraz. I nigdy nie było tak pociągające, tak beznadziejnie i daremnie pociągające i mimo wszystko tak wstrząsająco słodkie.

9.

Głuche skoki i matowe melodie późnych kwartetów Beethovena są odbiciem straszliwego i ostatniego wysiłku. Jeszcze raz. Jeszcze raz i potem już nigdy więcej. Nie znajdujemy żadnej analogii z wcześniejszymi utworami, nie da się ich z nimi porównać. Zresztą nie miałoby to sensu. I tak nikt tego nie rozumie i pewnie nigdy nie zrozumie. Nie ma tu nic ładnego, żadnego oczarowania, żadnej pociechy. Jakby powstały pod wpływem przymusu, jakby Beethoven czuł, że nie ma już nic ważniejszego – musi je skomponować. Jeszcze tych kilka utworów. Jeszcze ten jeden. Jeszcze raz i już nigdy więcej. Nie dla kogoś, nie dla innych. Tylko po to, żeby zaistniały. Istnienie można umieścić na mapie tylko słowami. Liczba też jest słowem, kolor jest słowem i dźwięk też jest słowem, bo malarstwo i muzyka też są językami.

Beethoven doskonale wie, jak należy wypracować, uformować takie przejścia nastrojów i jak je zakończyć, ale nie robi tego. Zakrzywia linie melodyczne, opuszcza dźwięki, tak że w końcu pozostają nagie słupki graniczne. Jak to przygnębiająco, niezachęcająco wygląda! Pokręcone, spróchniałe i dziurawe jak pień drzewa w Kolonos. Kto to rozumie? Ja nie. Ja tylko to robię. Na pewno od tego zwariuję, ale robię, bo jeszcze pewniej bym zwariował, gdybym tego nie robił.

Nagle daje kopniaka powolnej, uroczystej pieśni. Czy to nie wariactwo? Ależ tak. Najpierw odziera ją z urody, żeby skrzypiała, i skoro staje się jałowa, to tym lepiej. Jednocześnie przeżywa jakieś groteskowe wizje i niestosownie się przy tym wykrzywia. Widzi, jak w samym środku nabożeństwa przebiega tędy dziwny stary człowiek z dwoma prześcieradłami pod pachą. Jedno jest ciemnofioletowe, drugie płomiennie pomarańczowe, oba podziurawione. Słyszy, że starzec coś wykrzykuje, jakby chciał, żeby na niego zaczekać. Jaki dziwny głos! Zapisuje. W samym środku nabożeństwa. Wizja i prostackość. Starość i infantylizm.

Nie obawia się już niczego. Może zakląć w trakcie modlitwy i splunąć w twarz zakochanej kobiety. Kosz- mar. Wydaje mu się, że kiedyś słyszał pewien dźwięk, bardzo dawno temu, jeden jedyny dźwięk, i odtąd wie, że po tym już nikt mu nie może powiedzieć nic nowego. Już nic mu się nie może stać. Ten dźwięk zaszczepił go przeciw wszelkiej niewiedzy i rozczarowaniu, kłamstwu i nadziei, wyobrażeniom i przygodom, czarom, snom, pragnieniom, ale też przeciw mądrości i pasji.

Czy jest sens wyprawiać teraz takie niedojrzałe psoty, gdy w ciągu całego życia trzymał się wysokiego piękna i smaku, powagi i czystego stylu? A tu rozkruszył całą muzyczną logikę. Stoi bezradny i zamyślony, ale nie waha się i nie wątpi. Ciągnie dalej.

10.

Widać to na obrazach starego Cézanne'a, znajdujemy to w drugiej części Fausta, w Tao Te Ching, ale nigdzie w takim stopniu jak w ostatnich kwartetach Beethovena. Jakby zostały poskładane, wręcz sfastrygowane z niepasujących do siebie kawałków. Może ich materia nie chciała się ułożyć w całość, a stary kompozytor za wszelką cenę chciał je ku sobie przymusić? Na siłę, niecierpliwie, w pełnym pasji pośpiechu. Przez ostatnie obrazy Cézanne'a biegną dzikie, grube linie. Pęknięcia. Jak gdyby stary malarz w niepojętej złości najpierw porwał płótno, a potem je malarsko scalał. W kwartetach Beethovena tematy niemające ze sobą związku piętrzą się jeden na drugim. Wszystko to, podobnie jak późne obrazy Cézanne'a, robi takie wrażenie, jakby kompozytor na starość rzeczywiście postradał zmysły i z uporem próbował sklecić w całość idee niemające ze sobą nic wspólnego. Za wszelką cenę i wszystko, notatki i pomysły, fragmenty warte tylko kosza na śmieci, kaprysy, którym nie dane było dojrzeć. Bezsensowne doświadczenie niemające nic wspólnego ze sztuką. Ledwo coś zaczyna, wnet to porzuca, wkleja paradoksalne idee z zamiarem późniejszego opracowania i rozładowania napięcia, ale potem zostawia wszystko w tym stanie i pędzi dalej. A nawet nie pędzi, tylko bez konkretnego kierunku i w sposób niedający się  przewidzieć przeskakuje od jednego motywu do drugiego, co w słuchaczu budzi jedynie niepokój i strach. Kto tego słucha, z trudem łapie dech i nie wie, czy to uszy odmówiły mu posłuszeństwa, czy może zwariował.

Melancholia jest nieprosta. A od starczej melancholii nie ma właściwie stanu bardziej złożonego i wprawiającego w głębsze zdziwienie. Człowiek przeżywa nie tylko wszystkie okresy swego życia naraz. Wydaje się, że rację mają ci, którzy nauczają o wędrówce dusz, bo w melancholii piętrzą się jakby karmy przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Człowiek doświadcza tuzina albo i więcej losów jednocześnie, w tej samej godzinie, minucie i chwili wielości losów ludzi niezwiązanych w żaden sposób ze sobą, mających różne pochodzenie, wiek, zajęcie, rasę, stopień rozwoju i temperament. To oszałamiające bogactwo i oszałamiające zawikłanie. Czasami dwa losy układają się w jego myślach obok siebie, jeden jako andante fis-moll na trzy czwarte, a drugi jako alla breve allegro con brio w G-dur. Co on ma z tym począć? Oba odzywają się naraz. To jakaś kocia muzyka. Można zwariować.

Stary Cézanne był człowiekiem dokładnym. Nie przejmował się specjalnie tym, co kto sobie o nim pomyśli i ile zrozumie. Ważne było tylko to, żeby namalować to, co jest, dokładnie tak, jak jest. Jeśli części nie pasują do siebie, a przedmioty i płaszczyzny przecinają czarne błyskawice, to zgodnie z rzeczywistością tak to należy przedstawić. Naraz biegnie kilka losów. Spiętrzyło się życie dziesięciu ludzi i on sam widzi za tych dziesięciu. Beethoven też traktował poważnie rzeczywistość. Jeśli coś się piętrzy, to się spiętrza. I choć wydaje się, że utwór jest jakby sklecony w szalonym pośpiechu z nieprzystających do siebie fragmentów, nie ma o tym mowy. Nigdy nie komponował z większą starannością i przytomnością umysłu. To rzeczywistość jest tak przeładowana, tak fragmentaryczna, pokruszona, a między poszczególnymi jej okruchami płoną brutalne czarne błyskawice. To materia całkowicie heterogeniczna, z budzącymi się w niej i na wpół uśpionymi duszami, mądrymi i zepsutymi. Są tam zakochani i pijacy, złoczyńcy i fanatycy, rozrzutnicy i rozpustnicy, i w niepojęty, niedający się rozwikłać sposób wszyscy oni są tam naraz.

Bywają czasy, w których to spiętrzenie dotyczy, jak się wydaje, materii całego ludzkiego istnienia. Ale nie. To, co on tu ukazuje, jest szczególne właśnie przez to, że sam czuje coś wspólnego z każdą karmą i każdym losem z osobna, został dotknięty i jest zaciekawiony każdym z nich we własnej osobie i wrażliwości, przeto wszelkie nieporozumienie jest tu wykluczone. Nie chodzi o żadne uogólnienie. Tu w nich wszystkich rzeczywiście mowa jest o nim samym. A nawet więcej. To wszystko jest rzeczywiście i naprawdę nim. Jeśli to paradoks, to paradoks. Jeśli wydaje się, że połączył chaotyczne notatki, to tak się wydaje. Jeśli przeraża, to przeraża. Jakby było roztrzaskane? Bez związku? A jednak tak właśnie jest.

Chór starców kolońskich mówi: „Okrutną rzeczą jest rozjątrzać / Niezabliźnione rany”[10]

11.

Stan melancholii ma to do siebie, że jest dwoisty. Naturalnie nie znajdziemy w nim nic z zaburzenia psychicznego, bo nie stanowi żadnej patologii. Melancholia jest w życiu człowieka ostatnim błogosławieństwem. Zanurzony w melancholii przez cały czas znajduje się co najmniej w podwójnej sytuacji, co wyjaśnia zjawisko nazywane przebiciem dźwięku.

Spotykamy je czasami w budowie utworu. Na przykład w Kwartecie a-moll, w Tao Te Chingu, w Edypie w Kolonos i w Fauście. W innych razach widzimy, że przebicie dźwięku dotyczy kilku głosów, jak w Burzy czy w Kunst der Fuge, u Platona i Tolstoja, i okazuje się, że każde takie przebicie wywraca do góry nogami istnienie całego utworu.

Poziomem podstawowym, na którym w późnym dramacie Sofoklesa zachodzi przebicie dźwięku, jest chór starców: wahający się, wyblakły, zachrypnięty i monotonny bas. To jest, jak się wydaje, ta wrażliwość i strój, który zdoła wyrazić siłę niewymiernie większą od siły człowieka. Przez ten poziom słyszalnie przebija się jakiś zaskakująco czysty i ostro cięty głos. Czasami tylko jako jedno uderzenie. Czasem znów ten głos jest przytłumiony. Gdy pojawia się jako uderzenie, cały utwór zaczyna się chwiać. Gdy jest przytłumiony, zachodzi obawa, że utwór pogrąży się w tym przytłumieniu. W drugiej części Fausta przebija się bardzo wiele dźwięków. To głosy wampirów, nimf, kamieni, ryb. W Edypie w Kolonos ten dźwięk przenika równomiernie każdą komórkę materii utworu. Wydaje się, jakby cały Edyp był przebiciem i niematerialnie unosił się w powietrzu.

W Kwartecie a-moll sytuacja jest całkiem szczególna. Komponując jednolity, długi fragment części powolnej Beethoven z niewyobrażalnym skupieniem przekłada przebijającą się obcą melodię na język ludzkiej muzyki. Z dźwięku na dźwięk, dokładnie, z taktu na takt, każdy akcent, wzmocnienie, spadek, wybuch, cały ten wezbrany nurt instrumentalizuje w języku ziemskiej muzyki. Nie spotykamy niczego podobnego w całym ludzkim świecie. Beethoven był już w tym czasie całkiem głuchy, więc nie wiedział i nie mógł wiedzieć, jakie dźwięki słyszy. Interpretował je jako ludzkie. Gdyby nie był głuchy, te dźwięki zapewne rozerwałyby mu uszy.

Nie ma to nic wspólnego z halucynacjami. Ani z wizjami, snami czy imaginacjami. W ten sposób przemawia rzeczywistość niewyobrażalnie większa od ludzkiej. Das stärkere Dasein[11], jak mówi Rilke; gdybyśmy mogli tam wstąpić, nasz byt całkowicie by się w niej rozpuścił. A jeśli mowa o snach i halucynacjach, o złudzeniach i czarach, nie ma wątpliwości, że to raczej nasze życie jest tymi czarami i złudzeniem, tym snem i halucynacją. We are such stuff/As dreams are made on, jak mówi Szekspir w Burzy: „Jesteśmy surowcem / Z którego sny się wyrabia”. And our little life/Is rounded with a sleep. „A życie / To chwila jawy między dwoma snami” [12]. Nasze małe biedne życie unosi się na środku oceanu snu. Tu jest nasz sen, w którym żyjemy, to nasze obecne życie, i na jego poziom przebija się głos rzeczywistości.

Czary to największa rzecz, jaka istnieje, i tylko jedna jest od niej większa: rzeczywistość. Naszym kłopotem jest nie złudzenie czy ziemski byt, nie tu i teraz, nie pozory, nie los, przypadek, życie, miłość, upojenie, noc, tajemnice, fatum, namiętność, nie! Naszym kłopotem jest właśnie zwykły potężny byt, to, co po drugiej stronie, jasność, rzeczywistość. To jest trudne. To jest łatwe. Nie ma nic łatwiejszego, ale od tego łatwego nie ma nic trudniejszego.

12.

Gdy artysta – niczym instrument – zostanie nastrojony, tak, że dzięki temu jest w stanie pozwolić przemówić prawdziwej rzeczywistości, jego praca się kończy. Lecz nie jest to dane każdemu artyście. Udało się to niewielu – Sofoklesowi, Goethemu, Rilkemu, Beethovenowi, Tołstojowi, Szekspirowi, Bachowi, kilku myślicielom, Platonowi, Heraklitowi, Lao-cy. Zrozumieli to pod koniec życia i teraz już wiedzą, co należy robić. Już to wiedzą i dla tej wiedzy potrzebowaliby nowego życia, w którym urzeczywistniliby to, co już wiedzą.

Stary Tolstoj w pisanym pod koniec życia dzienniku i listach daje świadectwo nieludzkiego wręcz cierpienia. Już wie. Co? Wie to, co Edyp, że życie jest ciemną i krwawą hańbą. Uratował ostatnią kroplę miodu i ostatnie błogosławieństwo, zdobył wiedzę o prawdziwym życiu i o rzeczywistości. Ma je w ręce i jest osiemdziesięcioletnim starcem. Co może z tego urzeczywistnić? Spróbować zmienić samego siebie, by stać się rzeczywistym? Głosić prawdziwe życie? Jak pod koniec swych lat Platon, który dokładnie tak samo jak Tołstoj zdobył tę wiedzę, ale kiedy ją zdobył, miał już osiemdziesiąt lat. Jak Goethe. I Lao-cy. Już słyszą przebijające się dźwięki prawdziwego istnienia z prawdziwej rzeczywistości, i powinni ich użyć, ale nie w dziele, tylko dla innych. Żeby uformować prawdziwego człowieka, ukazać prawdziwe życie, żeby się zabrać do przekształcenia świata i nauczyć całą ludzkość, jak należy to robić.

Cóż mogą teraz uczynić? Pracować? Żyć dalej, zapamiętawszy się w pracy? Jak Cézanne, który po- wiedział, że chciałby umrzeć, malując? Stary Michał Anioł pracuje nad posągiem i nie kończy go. Zaczyna następny. Tego też nie kończy. Beethoven całą rzeczywistość przeinstrumentowuje na język ludzkiej muzyki. Rilke mówi o potędze bytu aniołów. Sofokles pyta: „Ktoś, kto jest niczym, ma być nagle kimś?”. To melancholia późnych dzieł. Zdobyć wiedzę i nie móc już z nią nic zrobić. Dotychczas był ślepy, ale w tej chwili mówi jak Edyp: „Widzę”. Widzi poza wszelkimi złudzeniami. „Spocznij tu, moja sztuko”. Stał się wytarty i zszarzały, ale nigdy nie miał takiej mocy jak teraz, pusty, powykręcany i rozdarty. Już niczego się nie boi, bo stoi w bramie tego, co nieubłagane. A tymczasem życie minęło. Na większą część dzieła nie ma już czasu. Trzeba iść. Teraz! Właśnie teraz!

Ze słów starego Tołstoja widać wyraźnie, że on nie tak rozumiał tę sytuację. Sądził, że musi poszukać prawdziwego życia, a gdy je znajdzie, musi je przekazać ludziom. Ludziom, tak właśnie, każdemu bez wyjątku. Gdybyż on wiedział, że jeśli nawet je znajdzie, nikomu nie będzie mógł go dać! Gdyby to wiedział! Bo to miało być życie nie dla niego, Tołstoja, tylko dla ludzi, wszystkich ludzi! On nie zdobywał go dla siebie. A teraz pozostał z nim w garści. To jest melancholia późnych dzieł. Nikomu nie może przekazać. Nikomu, nikomu na całej ziemi.

To jest Kolonos, owa „najpiękniejsza z krain”. Naga, równinna, niemalarska, bez wdzięku, bez słodyczy, niemal pusta przestrzeń, okrutnie trzeźwa i zwyczajna.

 

Godzina owoców

1.

Ludzie mają w tej sprawie różne upodobania. Niektórzy najchętniej jedzą owoce przed śniadaniem, inni po obiedzie, na podwieczorek czy na kolację. Moja godzina owoców zaczyna się jakiś czas po śniadaniu. Zimą to na ogół jabłko, jak czasy trochę lepsze, to z orzechami, a jak zupełnie dobre, to nawet z miodem. Latem - to, co akurat dojrzewa, od czereśni po nieśplika. Czas wielkiej obfitości to koniec czerwca, obok późnych ciemnoczerwonych, niemal czarnych czereśni pojawiają się truskawki, wiśnie, porzeczki, agrest, maliny, morele, brzoskwinie i wczesne gruszki. Dziewięć owoców. Podobnym świętem jest jeszcze sierpień, kiedy w karcie mamy renklody, śliwki, jabłka, gruszki, brzoskwinie, jeżyny, winogrona, arbuzy i migdały. Pół godziny po śniadaniu wychodzę do ogrodu, żeby się rozejrzeć. Wystarczy mi naprawdę zaledwie garść owoców czy mała kiść winogron, ale żeby było jeszcze obficiej, zrywam ciemnoczerwonego dojrzałego pomidora albo wyrośniętą paprykę. Czasem jem tak owoce przez godzinę, nie spieszę się, przysiadam gdzieś, przyglądam się światu i rozmyślam.

Często przypomina mi się Novalis, który powiada, że na dzikim drzewie pachnie kwiat, a na udomowionym – owoc. Kiedy indziej znów myślę o kilku linijkach Wordswortha. Albo Keatsa. Wczoraj czytałem Rudolfa Pannwitza. Pisze, że to, czemu ciało służy, służy również ciału. Refleksja akurat na godzinę owoców. Dzięki winogronom, jabłku i migdałom doskonale się w tym wszystkim osadzam. Dobrze się z nimi obchodzę, a one dobrze obchodzą się ze mną. To solidna podstawa.

Dziś rano rozmyślam o tym, że być dojrzałym oznacza być podwójnie młodym. Oryginał jest prostszy i ładniejszy. Reife ist doppelte Jugend[13]. Dowodzi tego każdy dojrzały owoc. Oto brzoskwinia. Ma żółty miąższ, skórkę z jednej strony ciemnoczerwoną, z drugiej pomarańczową. Wyzywająca i ponętna jak pośladki pięknej kobiety. Dojrzeć znaczy być podwójnie młodym. A być dojrzałym to największa rzecz, Szekspir mówi ripeness is all. Nie ma nic młodszego od takiej zalotnej krągłości. Ale tymczasem sycę się gronami muszkatu i pogryzam do nich migdały, a obok mnie w trawie leży czerwone jabłko i dwie przepiękne śliwki.

Co to jest owoc? Drzewo dotrzymuje obietnicy, którą złożył jego kwiat. Urzeczywistniła się. Do ostatniej kropli. Godzina owoców to dla mnie akt hieratyczny. Wysysam czyste esencje i uświadamiam sobie, że od materialistów bardziej obcy są mi tylko spirytualiści. Żyć bez ciała byłoby koszmarem. Ale też grozą jest żyć w zepsutym ciele. Jeśli ciało wspomaga owoc, to owoc wspomaga ciało. I to jest dobre. Jakież mamy ograniczone wyobrażenia o zdrowiu. Sądzimy, że jeśli ktoś jest masywny, to jednocześnie zdrowy. A to tylko utuczone zwierzę. Nasze rzeczywiste zdrowie w znacznie większym stopniu ukryte jest w naszych anomaliach niż w zwierzęcej tężyźnie. Nie jest mądry ten, kto nie jest odrobinę szalony, i nie jest zdrowy ten, kto nie zna najmniejszej choćby niedomogi. Rozumiem to tak, że w tym miejscu, w którym człowiek jest chory, kryje się jego pasja. W chorobie byt płonie w wyższej temperaturze. Nazywają to gorączką. A to upojenie. Obecność ducha. Bo, jak powiada Böhme, tam, gdzie duch jest duchem najgłębiej, tam jest upojenie. Die Verzückung ist das Wesen des Geistes[14]. Duch nie jest zimny, nie jest rozsądkiem ani trzeźwością, nie jest mądrością ani nawet sensem. Tam, gdzie duch jest obecny w swoim najprawdziwszym, głębokim sensie, tam jest ekstazą. Wtedy znajduję się całkowicie poza sobą. To jest język. Tej ekstazy nie zna rumiane i krzepkie zwierzęce zdrowie. Żyje w bydlęcej trzeźwości. Ale ja za to dziękuję, nie chcę takiego zdrowia.

To refleksja akurat na godzinę owoców, rozmyślam więc nad nowym określeniem zdrowia i nadgryzam gruszkę. Zaraz zacznę spisywać porządek pokarmów, dzieląc je na czyste, nie całkiem czyste i nieczyste. Całkowicie czystym i przez to hieratycznym pokarmem jest chleb (pszenny, żytni), kasza, ryż, miód, mleko, wino, masło, olej (oliwa), spośród owoców przede wszystkim jabłka, winogrona, orzechy, czereśnie, pomarańcze, cytryny, sałata, cebula, pomidory i papryka. Mniej czyste są ziemniaki, marchew, kukurydza, kabaczki, ogórki, jajka, ryby, mak, cukier, sery, piwo.

Nieczystym pożywieniem są wszystkie rodzaje mięsa, fasola, groch, smalec i palinka.

Latem jest łatwiej. Głównym pożywieniem są dla mnie pomidory, papryka, cebula na oleju i chleb. A poza tym zupa na zasmażce. Gdybym był poetą, napisałbym najpiękniejszą odę do tej zupy. Potrzeba do niej lekko podrumienionej na oleju mąki, kminku, wody źródlanej i soli. Robię do niej grzanki, potem zjadam dwa jabłka i jestem zdrowy. Ale napisałbym też odę do ryżu na mleku. Z migdałami i kompotem z jabłek. Herbatę parzę sobie z macierzanki i mięty. Pasuje do niej przypieczony na oleju i natarty czosnkiem chleb. A także chleb z masłem i miodem. Zimą jest znacznie trudniej. Trzeba jeść fasolę, mięso, marchew, ziemniaki. Ale w godzinie owoców zawsze są jabłka. Warto by zebrać w całość istniejące wśród wszystkich ludów przypowieści związane z jabłkiem, poczynając od rajskiego, przez jabłko Parysa, do jabłka Śpiącej Królewny. Kiedyś ktoś podał mi we śnie wodę życia. Miała jasnoczerwony kolor, była rzadka, lekko musująca, kwaskowata i odrobinę słona. Coś jakby do szklanki z wodą morską dolać soku jabłkowego.

Pojęcie zdrowia prędzej czy później trzeba będzie, jak sądzę, wyjaśnić, ale uczynić to mogą nie lekarze, tylko poeci i myśliciele. Na medycynę w tym względzie nie można liczyć. To, co w klinikach uważa się za zdrowie, pachnie środkiem odkażającym. To jakby pocałować piękną kobietę, z której ust wydobywa się woń sublimatu. Zdrowie nie jest sterylne. Zdrowie pachnie owocami, muszkatem hamburskim albo ottonelem. Ale najbardziej pachnie jabłkami, renetą kanadyjską, pepiną, kalwilą czy jonatanem.

Wiedza o świętości życia zaczyna się od ostatecznego ustalenia hierarchii pokarmów. Trzeba nam Moj- żesza i Hermesa Trismegistosa, Manu i Orfeusza, by ująć tę hierarchię w prawo. O Henochu zapisano, że nauczył ludzkość nowych pokarmów. Dopóki żyjemy według nieprawidłowej diety, nie możemy liczyć na to, że będziemy mieć uporządkowane życie. A dopóki w naszym życiu osobistym nie ma porządku, nie możemy liczyć na to, że znikną wielkie kłopoty świata. Daremne wszelkie zakazy. A zasady jeszcze daremniejsze. Nie da się jeść flaków i jednocześnie prowadzić czystego życia.

Najważniejsza jest, jak sądzę, rehabilitacja ciała. Wszyscy wiedzą, co to jest koszmar bezcielesności. Ale nie znam nikogo, również wśród kobiet, kto nie miałby wyrzutów sumienia dotyczących własnego ciała. Jeden odmawia sobie jedzenia, inny objada się. Czasem czyni to na zmianę jedna i ta sama osoba. Jak dobrze byłoby jeść tak czysto i spokojnie, jak czyta się wielkie księgi. Jeść tak, jakby człowiek rozkoszował się stanem łaski. Jak w niekończącej się godzinie owoców. Owoc jest najlepszym ciałem. Misterium kwiatu obleka się w ciało. Dlatego Novalis mówi, że na dzikim drzewie pachnie kwiat, a na udomowionym – owoc. To wcielenie. Dojrzeć. Reife ist doppelte Jugend. Ripeness is all. Corpus. Soma. Lud. Kościół. Obietnica, możliwość, talent, zdolność, właściwość i urzeczywistnienie indywidualności.

2.

Wiele lat temu czytałem dziennik starego Tołstoja i podczas lektury nie mogła mnie nie dotknąć, więc poruszyła do głębi, pasja, z jaką ten wielki starzec, ten święty stary szaleniec walczyło coś, o czym nie wiedział, co to jest, ale walczył jak szalony. Początkowo nie rozumiałem, o co mu chodzi. Czytałem i z przejęciem śledziłem jego zmagania. Potem pojąłem, że ten człowiek zasiał w sobie ziarno prawdziwego bytu, ale nie wie, jak ma je pielęgnować, żeby zakwitło i przyniosło owoc. Z myślami nie miał kłopotu. Nie miał również z ich zrozumieniem. Tołstoj był bardzo inteligentnym człowiekiem. I nawet z ich głoszeniem – był wielkim artystą. Problem pojawia się wtedy, gdy trzeba według nich żyć. Tu zaczyna się urzeczywistnienie samego siebie.

Stary Tołstoj chciał urzeczywistnić jedyny wiarygodny byt, ale miałem poczucie, że wyrobił sobie na jego temat tylko dość niejasne wyobrażenie. Dlatego był tak szalony, jak był święty. To dramat człowieka, który nosi w sobie myśli o potężnej sile, ale nie ma żadnej nadziei na ich zrealizowanie. Sytuacja drzewa jest łatwiejsza. Ono pozostaje w obrębie swoich możliwości i wydaje dojrzałe owoce. Drzewo nie czyta Kazania na Górze. Po jakimś czasie okazuje się, że człowiek daremnie nosi w sobie cokolwiek. Jeśli tego nie zrealizuje, zmieni się to w bezużyteczną i jałową masę, która tylko mu ciąży, fermentuje i czasami rodzą się z tego infernalne kryzysy.

Od kiedy przeczytałem dziennik Tołstoja, w centrum życia postawiłem kwestię urzeczywistnienia wiarygodnego bytu. Jak to uczynić? Ano tak, że muszę postępować według tego, co uważam za słuszne. Muszę uczynić swój byt istotnym. Osiągnąłem do tej pory żałośnie mało. Ale nie poddaję się.

Prawdziwe istnienie nie zawiera się w dziele. Przez wiele lat miałem okazję doświadczać niesłychanych korzyści, których dostarczają dzieła, nieważne, czy była to książka, obraz, utwór muzyczny czy coś innego. Eksperymentowałem z rozmaitymi definicjami, i jedną z nich było określenie, że dzieło jest świadectwem. Kto powołuje do życia dzieło, daje świadectwo. Böhme pisze o Henochu, że był ustami królestwa Bożego, des Reiches Mund. Świadkiem. Człowiek powinien być świadkiem rzeczywistości, w której żyje. W której naprawdę żyje. Żyje w niej i o niej zaświadcza. Jak bym się nie starał, nie mogę tego wyrazić inaczej.

Miejscem dzieła, co również stwierdza Böhme, właściwie nie jest ani społeczeństwo, ani ziemia, ani ludzkość. Dzieło posiada w hierarchii swoje ścisłe miejsce, które znajduje się pośrodku między Niebem a Ziemią, czyli w raju. To jest przeznaczone dziełu miejsce w świecie. I postawa zasadnicza każdego dzieła. Urstand[15], jak pisze Böhme. Każde bez wyjątku wielkie dzieło ma ambicje elizejskie, pragnie pozostać wieczne w raju i zaświadczać o Elizjum. W każdym dziele to rys transcendentny.

Doświadczyłem też praktycznych pożytków, bo każde dzieło tworzyło we mnie elektromagnetyczny punkt centralny. I całość intelektualnych, duchowych przeżyć, wyobrażeń i doznań, jakie zgromadziły się we mnie przez lata, porządkowało według innego zamysłu, czyli ostatecznie formowało, podsumowywało i oczyszczało. Było lustrem i świadkiem. Każde dzieło jest urzeczywistnieniem ekstazy ducha.

Musiałem się jednak w końcu zbuntować przeciw takiemu porządkowi życia, był bowiem jedynie pasożytowaniem na moich własnych talentach. Bo dzieło jest rozkoszą. Dla innych też jest rozkoszą najwyższego rzędu. Uznałem, że zanurzanie się w prywatnych rozkoszach i pozostawienie wszystkiego innego swojemu losowi jest niewłaściwe. To jedna z najniebezpieczniejszych pokus. A być może nawet najniebezpieczniejsza. Jest zbłądzeniem w historii zbawienia. Człowiek nie może być dość ostrożny. Im większa rozkosz, tym bardziej trzeba uważać. Pokusą sztuki jest zapamiętanie się w niej. Podobnie rzecz się ma z filozofią, miłością, snem, jedzeniem, badaniami, władzą, pracą. Wszyscy chcą żyć prawdziwym życiem, co oznacza, że wszyscy chcieliby żyć prawdziwie. Nie spotkałem dotąd nikogo, kto stanowiłby w tym względzie wyjątek. Ale rozkosz nie kryje się w prawdziwości. Ona znajduje się zupełnie gdzie indziej. Można się od tego rozchorować. Potrzeba cierpliwości, by człowiek mógł rozpoznać rzeczywisty temat swojego życia. Cierpliwości i talentu, wiedzy, sumienia, odwagi i czego jeszcze? Żeby się nauczyć, że należy się skupić tylko na tym, co rzeczywiste. Nie dać się zwieść rozkoszy. Niemal wręcz się jej obawiać. To była chwila, w której zrozumiałem, że istnieje tylko jedno dzieło, i jest nim zbawienie.

Stary Tołstoj odzyskał trzeźwość sądu. Już nie dał się omamić rozkoszy. Wiedział, że autentyczne życie, prawdziwość znajduje się w zupełnie innym miejscu. I nawet jeśli tu też przydarza się rozkosz, jest zupełnie innego rodzaju. Urzeczywistnić się. Nie w dziele, które jest wielkie, wielkie, bardzo wielkie i nawet jeszcze większe. Ale pilnować się, żeby to wszystko nie stało się wynikiem prywatnych rozkoszy. Miejsce dzieła na świecie znajduje się między Niebem a Ziemią. Ono jest przypomnieniem raju i zapowiedzią Nowej Jerozolimy. Dlatego atmosfera każdego dzieła jest transcendentna.

Ale tu chodzi o coś zupełnie innego. Żeby się urzeczywistnić. Żyć prawdziwie, owocnie. Obrócić w czyn namysł związany z wiarygodnym istnieniem.

To była chwila, w której chciałem w ogóle odrzucić dzieło, bez wątpienia w nagłym porywie. Nie potrzeba mi go. Siedziałem przy winnym krzewie i jadłem winogrona. Raz na zawsze trzeba porzucić to niezdrowe szaleństwo związane z dziełem. Mogłem wybierać, kim będę, niebieskim ptakiem czy świętym. Świętym, bo dążenia i cele, które sobie stawiam, są bardzo wysokie i wymagają wielkiej wrażliwości. Nie zaspokoję się niczym skromniejszym. Ale i niebieskim ptakiem, bo w końcu nie jestem religijny. Chcę wszystkiego. A istnieje tylko jeden typ człowieka, który spokojnie może posiąść wszystko, i jest nim właśnie niebieski ptak. Ktoś bez programu i bez zasad. Jak powiada Konfucjusz, nie warto przyjmować urzędu, bo człowiek powinien mieć czas, by zajmować się prawdziwie ważnymi rzeczami.

Później doszedłem do wniosku, że jednak nie ma potrzeby odrzucać dzieła. Ono może pozostać, tylko trzeba wytrzeźwieć z zapamiętania się w nim. I kłaść nacisk nie na dzieło, tylko dążyć dalej. Żyć prawdziwie. Żyć autentycznie. Urzeczywistnić się. Zrealizować wiarygodne istnienie. Istnieje tylko jedno dzieło – zbawienie. Mogę być świętym, mogę być niebieskim ptakiem. Wszystko jedno. Nie to jest ważne. Ważne jest, żebym żył naprawdę. Żebym nie dopuścił, by zgasło we mnie pragnienie prawdziwości, dążenie do niej, i bym nim promieniował z możliwie największą mocą. Bo jeśli istnieje choć jeden taki człowiek, choćby tylko jeden jedyny, to pozostałym jest łatwiej. Jeśli jest Tołstoj, wszystkim jest trochę łatwiej. A jeśli jest Henoch, to już niemal całkiem łatwo.

3.

Nowy szczegół w moim porządku życia: utrzymywać w zawieszeniu wszystkie kwestie. I w związku z tym nie zamykać toku myślenia, tylko przeciwnie, pootwierać wszystkie drzwi. Nie zawiązywać węzłów na niciach, tylko wszystkie węzły rozsupłać. Nie odpowiadać na pytania, tylko szukać pytań, jak najwięcej i jak najniebezpieczniejszych, i stawiać je możliwie najostrzej. Pozwolić działać umysłowi, nie zamykając się w rozwiązaniach, przeciwnie, otwierając wszelkie możliwe drzwi i okna, by zapewnić swobodę ruchu i świeży dopływ powietrza. Żadnych ostatecznych ustaleń i twierdzeń. Żadnych zasad. Żadnych przekonań. Niech powietrze wszystko przewietrzy i niech świeci słońce. To jedyny warunek, bym dojrzał. Rozwiązania zawsze mnie zachwycają, gdy są dobre. Ale niech nikt nie żąda, bym cokolwiek rozwiązał. Nic nie jest mi tak obce jak tworzenie systemu. I nic mnie bardziej nie rozśmiesza niż tak zwany światopogląd. Potrzeba mi możliwości swobodnego rozporządzania samym sobą w każdej chwili i zastrzegam sobie prawo robienia tego, co mi się podoba. Paradoks. Paradoks jest próbą, by twierdzenie było prawdziwsze od prawdy. Paradoks jest absurdem. Ale ja czuję się znakomicie w tym absurdzie. Bo absurd jest dla mnie stałym otwarciem możliwości cudu. A cud jest zgęszczoną rzeczywistością. Już nawet nie urzeczywistnieniem. Czymś więcej: spełnieniem. Dzięki temu, że dniem i nocą pozostawiam wszystkie drzwi i okna otwarte, staję się dostępny dla płodnych sił ducha. Wpuśćcie światło słoneczne. Alles steht im Wunders[16].

Dusza jest Dziecięciem Ognia o Dziesięciu Tysiącach Skór, musi więc zrzucić je z siebie, by się urzeczywistnić i by jej ciało stało się takie jak ciało Henocha – żywym ogniem i światłem. Bo ciało jest zgęszczonym duchem.

To, czego w epoce Antychrysta niemal zupełnie nie jestem w stanie znieść, to pełne i całkowite zapomnienie i odrzucenie wiedzy o sakralnej naturze ciała. I sposobu, w jaki dziś ludzie się nawzajem popychają, kopią, szturchają, jak są bici i dręczeni. Największym grzechem Antychrysta jest to niewybaczalne świętokradztwo. Zatraciła się też sakralna cudowność aktu dotknięcia kobiecego ciała. Nie wiedzą, że ciało jest zgęszczonym duchem? Albo przeciwnie, doskonale o tym wiedzą, i dlatego? Ale nie, jednak nie mają pojęcia, czym jest dotknięcie. Sądzę, że pierwotnym aktem dotyku jest dotykanie kobiecego ciała. To cud: być dwojgiem. Kiedy dotykam kobiety, dotykam najgłębszej części własnego „ja”, tej pod żebrem, z której ona powstała. To jest cud: być dwojgiem. Ce miracle d'être deux. Czary. Ekstaza. O, koszmarze bezcielesności! Gdy ktoś mówi o czystym duchu, już popełnia bluźnierstwo. Jak wielkim cudem urzeczywistnienia jest owoc. Co oznacza gładzić ramię kobiety, objąć ją w talii czy pocałować w skroń. Baader mówi, że gdy obejmujemy i przytulamy kobietę, przyciągamy ją z powrotem do tego wyjątkowego miejsca między żebrami, skąd została wyjęta. Antychryst to koszmar bezosobowości. Dusza, z którą nie sposób nawiązać więzi, jest zamknięta w sobie i zastygła, daremnie się do niej zwracasz, daremnie dotykasz i obejmujesz, nie odpowiada. Utraciła słowa. Nie ma języka. Nie może się odezwać. Czyli stała się nieistniejąca. Ciało też utraciło swoją hieratyczną naturę i może już być dręczone, torturowane, bite, odzierane ze skóry i podpalane, jak to się dzieje. Tylko jeszcze go nie jedzą, bo, jak sądzą, jest niesmaczne. Ale wkrótce i to może się zdarzyć, a przyczyną będzie nie głód czy smak, tylko szaleństwo. Nie wiedząc już, jak stać się jeszcze nikczemniejszymi, ludzie zaczną się pożerać nawzajem. Tylko po to, by być jeszcze bardziej odrażającymi.

Trudno sobie wyobrazić bardziej fałszywą reakcję, niż gdyby człowiek przymknął na to wszystko oczy. Oddzielając się w taki sposób, naruszyłby wiarygodność własnego bytu. W tym koszmarze trzeba wytrzymać, przyjąć jedyną słuszną postawę, otworzyć wszystkie drzwi i okna przed prawdziwością i zacząć ją uprawiać. W najdawniejszych czasach, od Adama do Jareda, ludzkość była prowadzona przez patriarchów. Poczynając od Henocha, aż do Jana Chrzciciela przywódcami byli prorocy. Dziś, po przyjściu Chrystusa, wiarygodnym porządkiem życia jest być uczniem. Role patriarchy czy proroka stały się nieaktualne. Odkąd znamy całość Objawienia, powinniśmy być uczniami. Składać świadectwo. I nigdy bardziej niż obecnie, przed końcem apokalipsy.

Filozofia od tysięcy lat rozmyśla nad zagadnieniem stosunku między fenomenami a noumenami. Odczuwalnym zmysłami zjawiskiem i niewidzialną istotą. Ale nie istnieje istota bez obrazu zjawiska i nie istnieje fenomen bez noumenu. Bo obraz jest zgęszczoną istotą. Podobnie jak ciało jest koncentracją ducha. Wszyscy wiarygodni myśliciele twierdzą, że żyjemy teraz w dość marnej i upodlonej cielesności. Ale też wszyscy wiemy o naszych prawdziwych ciałach. Szczególnie kobiety. Dla nich, w wielkich chwilach miłości, a więc intensywnego dotknięcia, czyli więzi, urzeczywistnia się to miraculum, prawdziwe, zbawione ciało. Corpus. Soma. Ciało Marii. Ciało autentyczne. Kiedy jest to, co widać, i widać to, co jest, staje się ciałem urzeczywistnionym, czyli zbawionym, czyli boskim. Bo Bóg jest jedyną rzeczywistością, God is the only reality[17]. Szaleńcy sądzą, że być zbawionym oznacza porzucić ciało. Nikt nie może być zbawiony bez ciała. To właśnie znaczy urzeczywistnić się. Przemienić się. Metanoja. Realizuję dzieło zbawienia w sobie i na sobie, tu, w godzinie owoców, w trawie pod jabłonią. To szczególna alchemia. Przemienić się. Coraz bardziej się otwierać i uczynić siebie dostępnym dla światła poprzez to, że jem jabłka, winogrona i orzechy. Dojrzewać. Ripeness is all. Wrzucić swoją istotę do wrzącego kotła, jakim jest dziś ten apokaliptyczny świat, gotować się w nim i wytrzymać to, i stawać się coraz bardziej osobistym, gotowym do nawiązania więzi, wrażliwym, i świadczyć o prawdziwym bycie.

4.

Tu, w godzinie owoców, naprawdę mam czas, bo stan idylli to stan, w którym człowiek ma czas. Kiedy jest niebieskim ptakiem. Obibokiem. Nawet nie odżywia się, tylko łasuje. Bez urzędu, by mieć czas na zajmowanie się ważnymi sprawami. A więc gdy tak siedzę w trawie w godzinie owoców, mogę sobie postawić pytanie: co było istotnym doświadczeniem tego roku?

Od razu mogę na nie odpowiedzieć. Wielkim doświadczeniem minionego roku było to, że mogłem dostrzec na sobie wyzwalającą pracę ducha w całej jego oryginalności i złożoności. Tę pracę, która trwała właściwie nieustannie, w każdej minucie. Zarówno jako konkretna pomoc i zewnętrzna opatrzność troszcząca się o moją doczesną egzystencję, jak i poprzez wskazania, ostrzeżenia, skłonność, głębsze i duchowe wsparcie, szczególnie w pobudzaniu myśli i podtrzymaniu wrażliwości mojej inteligencji, bym rozumiał upomnienia i wskazówki, a także jako troska, bym we właściwym czasie otrzymał potrzebne książki, ponadto jako nieustanne podtrzymywanie jasności myślenia, pogody ducha i humoru, ale nade wszystko przejawiała się jako wola i wytrwałość, samodyscyplina i przytomność umysłu, żebym czegoś nie przepuścił, a jeśli już nawet przepuściłem, była obecna jako mądrość i zrozumienie, że właśnie coś przepuściłem, na przyszłość muszę być jeszcze uważniejszy, starać się zadośćuczynić za grzechy, przewiny i zaniedbania, słowem była obecna jako pasja urzeczywistnienia i urzeczywistniania się, świadomie i czujnie jak działanie zbawcze w ludzkiej duszy. To było wielkie doświadczenie.

Nie chciałbym być źle zrozumiany. Owo wyzwalające i urzeczywistniające działanie ducha, które przeżyłem i którego doświadczyłem, nie było niczym z dziedziny mistyki ani jogi, a więc nie stanowiło żadnego ze stopni autosoterii. W tym nie byłoby nic szczególnego. Działanie samozbawienia jest mi znane i już dawno odłożyłem je do szuflady. Nie uznaję dzieł indywidualnych. Uznaję tylko jedyne wspólne dzieło, zbawienie. Nie miałem zamiaru pracować nad własnym zbawieniem, nie chciałem właśnie teraz, w późnym stadium apokalipsy, ratować własnej skóry i salwować się ucieczką, pozostawiając innych na pastwę losu. To byłoby tanie rozwiązanie życia. Wprost nie sposób sobie wyobrazić tańszego. Na tej zasadzie mógłbym się wręcz zająć gromadzeniem majątku. Ale nie jestem tu po to, aby zabiegać o własne zbawienie. O siebie pod tym względem naprawdę niewiele się troszczę. Ale pozostali. Reszta nieszczęśników. I ten bezmiar zadań do wykonania. A poza tym wiem, że kiedy człowiek podejmuje działania dla własnego zbawienia, rozsypie mu się ono w rękach i przerodzi w próżność, będzie puste i bezpłodne, stanie się jogą i rozmaitymi praktykami i zatraci się jak każda magia, a człowiek w końcu pozostanie niedotknięty. Nie warto pracować nad sobą. Nikt nie jest w stanie uratować samego siebie. Tylko gdy pracuję nad kimś innym, nawet nad zwierzęciem czy rośliną, będzie to na mnie oddziaływało, odbije się we mnie.

Nie autosoteria. Gnadenwahl, jak mówi Böhme. Gdy to przełożyć dosłownie, stworzy tylko okazję do nieporozumień. Gnadenwahl jest tym, co przed chwilą opisałem. Wyzwalającym działaniem ducha. Niewątpliwie to akt łaski i niewątpliwie całkowicie indywidualny. W tej sprawie nikt nie mógłby mnie w tym zastąpić. Gdyby próbował to uczynić, nie zobaczyłby niczego z tego, czego doświadczyłem i doświadczam. Każdy może otrzymać wiedzę odpowiadającą etapowi jego drogi ku zbawieniu. Nikt nie wie więcej od tego, na ile się urzeczywistnił. Gnadenwahl, co zrozumiałem u Böhmego niedawno, dopiero teraz, nie jest zbawieniem, tylko osobistym i wolnym otwarciem się na zbawcze działanie ducha. Człowiek czyni siebie zdolnym do więzi z Opatrznością. To nic innego jak nieustanna gotowość i przytomność umysłu, żeby zrozumieć i przyjąć, pojąć i być posłusznym, widzieć, postępować za i stosować, a zawsze w doskonałej wolności. To najważniejsze w tym wszystkim. Niewątpliwie chodzi o Opatrzność. Ale i o coś więcej. Opatrzność jest ojcowską opieką. A Gnadenwahl, powiedzmy, aktem łaski pneumy. Ani wyjątkowym, ani nie przeznaczonym tylko dla mojej osoby. Na tym właśnie polega wielkość koncepcji Böhmego. Wszystko zależy od otwartości (wolności). Nastawienie i pasja, wiara i wierność. Może to osiągnąć każdy, kto tego pragnie. W dowolnej chwili. Trzeba tylko chcieć, ale chcieć trzeba. Ja nie czekałem ani chwili. Pojawiła się natychmiast. I nie opuściła mnie nigdy ani na moment. Nie była obecna tylko wtedy, gdy to ja się odwróciłem. W ciągu kilku zaledwie tygodni stała się podstawową potrzebą mojego życia. Kiedy ją traciłem, natychmiast zaczynałem szukać przyczyny, bo nie było nic okropniejszego od jej utraty. Przeżywałem działanie (zbawczej) łaski ducha w jej oryginalnej złożoności, kiedy moja niezależność skupiona była na jednym akcie: słuchać tego, co mówi, a jedynym sensem mojej wolności było natychmiast być posłusznym jej głosowi.

Gnadenwahl jest w znacznie większym stopniu niekończącym się dramatem niż łatwymi swobodnym porządkiem życia. Nie ma ani jednego momentu bez wysiłku, walki, bez przeciwnika, konfliktu, konieczności zaangażowania siły i przytomności umysłu. Ten stan jest tak złożony i wielowarstwowy, a jednocześnie w tak niewyobrażalny sposób jest chwilą, aktualnością, teraźniejszością, zjawiskiem już nigdy się niepowtarzającym, jedynym i pojedynczym, że jeśli go przegapiłem, traciłem na zawsze, pozostała tam dziura, bo musiałem iść dalej, nieustannie naprzód.

Każdy otrzymuje taką cząstkę, wiedzę, jaka jest mu potrzebna w danym stadium zbawienia. Zdarza się, że człowiek prędzej osiąga wyższy stopień, a niezbędną do tego wiedzę musi dopiero zdobyć. To przypadek wielu świętych. Również Nietzschego. Zdarza się też, że człowiek uzyskuje najpierw wiedzę, i dopiero później osiąga wyższy stopień. To przypadek Pascala czy Tołstoja. I również mój przypadek. Już dawno wiedziałem, co nastąpi, ale jeszcze mnie tam nie było. Jeszcze się nie urzeczywistniłem. To była sytuacja nieszczerego blagiera, z przejęciem opowiadającego o tym, czego jeszcze nie przeżył. Spróbuję żyć bez blagi. Bo istnieje tylko jedyne dzieło.

W ciągu tego roku proces zbawienia przeżywałem tak, że wiedzę uzyskiwałem mniej więcej w tej chwili, w której mogłem postąpić dalej. To dramat Gnadenwahl. Oczywiście nie w każdym przypadku. Zdarzały się trudności, kiedy byłem już wyżej, ale bez orientacji, i nie wiedziałem, że tam jestem, i małodusznie się bałem. A potem nadchodziło światło i rozumiałem. Czasami z góry przeczuwałem następne kroki, ale przychodziły wówczas trudności urzeczywistnienia. Byłem bezsilny i tchórzliwy, niezdarny, niewierny i leniwy. W większości przypadków szedłem naprzód i jednocześnie widziałem, gdzie jestem. To było tak, jak gdyby w nocnych ciemnościach ktoś szedł przede mną i w każdej chwili mógł mi podać rękę, ale ja tej ręki właściwie nigdy nie dotknąłem. Byle nie stracić go z oczu. Nie pozostać w tyle. Zaraz go dogonię. Już właśnie – i wtedy. Znów był przede mną. Wiedziałem, że tam jest, wyciąga rękę i prowadzi, ale nie mogłem go dotknąć ani dogonić. Raczej przyciągał mnie, niż prowadził. Ale to przyciąganie było tak silne i pewne, że można je było wyczuć niemal fizycznie.

Ten opis nie jest wystarczająco ścisły. Nie było nocy. Bo z każdym udanym krokiem jaśniejsze stawało się nie tylko miejsce, w którym się znajdowałem. Ja sam też stawałem się jaśniejszy, i to w takiej mierze, jaka odpowiadała długości mojego kroku, i w jakiej mierze miejsce też stawało się jaśniejsze. To metanoja. Przemiana. Kiedy uczyniłem większy krok ku urzeczywistnieniu, jasność rosła. Pamiętam bardzo niewielką liczbę takich przypadków. I wynik, jaki osiągnąłem, też był całkowicie skromny. Ale zdobyłem pole. Wyćwiczyłem działanie. W godzinie owoców niemal każdego dnia robiłem bilans, a potem wstawałem i pracowałem dalej nad zadaniami dnia, opryskiwałem i sadziłem, okopywałem, grabiłem i pieliłem, bo przemiana nie jest dziełem, które można ukończyć.

***

[1] Sofokles, Edyp w Kolonos. W: Sofokles, Tragedie, t. 1. Tłum. Antoni Libera. Warszawa, PIW, 2018, s. 162.

[2] Johann Wolfgang Goethe, Faust, część II, akt III. Tłum. Feliks Konopka. Warszawa, PIW, 1962, s. 330.

[3] Sofokles, dz. cyt., s. 143.

[4] Tamże, s. 205.

[5] Tamże, s. 183.

[6] William Shakespeare, Burza, akt 1, scena II. W: W. Shakespeare, Burza. Zimowa opowieść. Tłum. Stanisław Barańczak. Poznań, W drodze, 1991, s. 16.

[7] Sofokles, dz. cyt., s. 143.

[8] „Pustki się ucząc pustki uczył?”. Johann Wolfgang Goethe, Faust, część II, akt 1. Tłum. Adam Pomorski. Warszawa, Świat Książki, 1999, s. 269.

[9] „Pustka nieprzebyta, / Nie do przebycia; droga nieprzebita". Johann Wolfgang Goethe, Faust, część II, akt 1. Tłum. Adam Pomorski. Dz. cyt., s. 269.

[10] Sofokles, dz. cyt., s. 150.

[11] „Silniejszej istoty". Rainer Maria Rilke, Pierwsza elegia duinejska. W: R. M. Rilke, Poezje / Gedichte. Tłum. Mieczysław Jastrun. Kraków, WL, 1993, s. 185.

[12] William Shakespeare, Burza, akt IV, scena 1. Dz. cyt., s. 104.

[13] Dojrzałość to podwójna młodość (niem.).

[14] Ekstaza jest istotą ducha (niem.).

[15] Stan pierwotny (niem.). 

[16] Wszystko trwa w cudzie (niem.).

[17] Coventry Patmore, Magna Moralia XXII. W: C. Patmore, The Rod, the Root, and the Flower, 1895.

***

Godzina owoców

Eseje pochodzą z tomu: B. Hamvas, Godzina owoców, tłum. H. Worowska, Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2024.