![Dwanaście zdjęć](/sites/default/files/styles/wide_half_container/public/2024-12/dwanascie-zdjec-prezydenta-marek-magierowski-609314-l.jpg.webp?itok=NMKk42xv)
Zdjęcie trzecie *
„Znam i lubię Amerykę, lecz musimy ułożyć sobie nasze relacje na nowo” – powiedział Prezydent w tamtym wywiadzie.
Emmanuel znał i lubił Amerykę, czuł się tam dobrze, jeszcze jako student, potem jako doktorant, wreszcie jako Prezydent.
W różnych wcieleniach odwiedzał ten kraj wiele razy, niekiedy omijając stolicę. „Waszyngton to bańka. Wytwór sztucznej inteligencji. Prawdziwa Ameryka jest gdzie indziej” – powtarzał. Był więc na rodeo w Teksasie, pił budweisera z farmerami w Tennessee, jadł potrawkę z wieloryba w Utiaqvik na Alasce, najdalej na północ wysuniętej osadzie w USA.
Z satysfakcją przyjął też zaproszenie do Kolorado, nowe doświadczenie, nowe krajobrazy, choć wiedział, że trafi w sam środek kolejnej bańki.
W Aspen, na najważniejszej w Ameryce konferencji ds. bezpieczeństwa, Emmanuel miał wygłosić krótkie przemówienie, zasiąść do 20-minutowej rozmowy z dziennikarką CNN na głównej scenie, a potem udzielić jeszcze trzech wywiadów innym amerykańskim stacjom.
Renomowany, elitarny i malowniczy ośrodek narciarski w Górach Skalistych, siedem tysięcy mieszkańców, większość zarabiająca na turystyce, hotele przeplatane luksusowymi butikami, Ermenegildo Zegna z Salomonem, Versace z Rossignolem.
Niegdyś Aspen słynęło ze złóż srebra, boom zaczął się w latach 70-tych XIX wieku i nie trwał zbyt długo, ale kto zdążył na nim zarobić, ten zarobił, kto otworzył kopalnię, wybudował hotel, gospodę i burdel, ten wyszedł na swoje, choć niemałym kosztem: górnicy masowo zapadali na pylicę, ginęli w zapadających się tunelach, a do wydobywania kruszca zatrudniano dzieci, którym łatwiej było się poruszać w kopalnianych szybach.
„Gorączka srebra” ustąpiła recesji, aż w Aspen pojawił się niejaki Walter Paepcke, przemysłowiec z Chicago, niemieckiego pochodzenia, potentat na rynku opakowań wszelakich. Paepcke ufundował Aspen Institute for Humanistic Studies, zainaugurował Aspen Music Festival i założył Aspen Skiing Company. Nauki humanistyczne plus narciarstwo, tężyzna duchowa i fizyczna. W 1949 roku zorganizował w Górach Skalistych obchody 200-lecia urodzin Johanna Wolfganga Goethego, które zaszczycili swoją obecnością José Ortega y Gasset, Albert Schweizer oraz Artur Rubinstein. Aspen odżyło i ma się dobrze do dziś.
„Wall Street Journal” i „Financial Times” zgodnie zilustrowały pierwszy dzień konferencji zdjęciem Emmanuela, w granatowym garniturze, w rozpiętej koszuli, stojącego za przezroczystym pulpitem i rozprawiającego o przyszłości relacji Wyspy z USA i o sytuacji w regionie.
Prezydent wiedział, że zaproszenie nie wynikało z nagłego zainteresowania amerykańskiej opinii publicznej jego ojczyzną. Organizatorzy chcieli po prostu wypełnić etniczną kwotę wśród VIP-ów.
Emmanuel nadawał się do tego idealnie. Ciemnobrązowa skóra, przyzwoita angielszczyzna (okraszona seksownym, karaibskim akcentem), potomek niewolników, pochodzący z kraju gnębionego najpierw przez Francuzów, potem przez Amerykanów (czy, ujmując rzecz precyzyjniej, przez amerykańskie korporacje).
„Nie czuję się z tym dobrze, Jean-Claude. Robię tutaj za dekorację. Politycznie poprawny dodatek do rewii protestanckiej elity”.
„Nie przejmowałbym się tym, panie prezydencie. Cóż, takie czasy… Powie pan swoje, pokręci się trochę, pogada z tym i tamtym, zrobimy kilka fotek i wracamy do domu. Same plusy. W takim świecie żyjemy”.
Ostatniego dnia konferencji wszystkich VIP-ów zwieziono na uroczystą kolację do położonego wysoko w górach luksusowego hotelu. Boazeria, wielki kominek w głównej sali, kilkanaście łbów łosi na ścianach, niedźwiedzie skóry, trochę myśliwskich obrazów. Kolorado w pełnej krasie.
15 stolików po 10 osób. Towarzystwo celowo wymieszane, prezydenci z naukowcami, ministrowie z ekspertami, kongresmeni z gwiazdami telewizji, obecni urzędnicy demokratycznej administracji z byłymi urzędnikami administracji republikańskiej. Misternie wykaligrafowane nazwiska na karteczkach ustawionych przy nakryciach.
„Mr. Jones”.
„Mr. Cohen”.
„Mr. Wagner”.
„Mrs. Connelly”.
„Mr. Brown”.
„Mr. Van Helden”.
„Mrs. Routledge”.
„Mrs. Rosenbaum”.
„Mr. Garland”
Kelnerzy zaczęli roznosić sałatki i napełniać kieliszki średniej jakości winem. Do swoich nieskazitelnych, granatowych mundurków przypięli własne kartki. Z imionami, już bez nazwisk. Jak na dawnych plantacjach trzciny cukrowej i bawełny, dwieście lat wcześniej, gdzie liczyło się jedynie nazwisko właściciela.
„Asunción”.
„Conchita”.
„Carlos”.
„Dipak”.
„Nesanet”.
„Ramón”.
„Ngozi”.
„Huong”.
Prezydent uprzejmie podziękował Conchicie za przystawkę, a Ramonowi za wino. „Muchas gracias, caballero”. Nauczył się kilku zdań po hiszpańsku jeszcze jako doktorant w Yale. Kelnerzy, sprzątaczki, elektrycy, naprawiacze wind i monterzy kablówek bardzo to doceniali.
Po chwili Emmanuel wrócił do rozmowy z wykładowczynią Georgetown University, specjalistką od Chin, która siedziała obok i której ostatnią monografię o chińskim skoku cywilizacyjnym – cóż za koincydencja – przeczytał przed dwoma tygodniami. Był atrakcyjnym interlokutorem, jak każdy mól książkowy, nawet dla zarozumiałych, wszystkowiedzących sinologów. Mógł gawędzić bez końca o sytuacji wokół Tajwanu, o represjach wobec Ujgurów, o rewolucji kulturalnej. Pani profesor od Chin była wniebowzięta.
Po sałatce Vastine zjadł kilka kęsów głównego dania. Z deseru zrezygnował („Przestań już tyle jeść”). Zamienił jeszcze kilka słów z pewnym kongresmanem z Minnesoty oraz z prezesem amerykańskiej firmy produkującej półprzewodniki.
Kawę i koniak serwowano na tarasie. Wtedy dopiero miał chwilę, aby rozejrzeć się wokół. Spośród 150 osób zaproszonych na kolację był jednym z zaledwie pięciorga czarnoskórych gości. (Miał wrażenie, że reszta to po prostu bliższa lub dalsza rodzina Waltera Paepcke, amerykańsko-niemieckiego dobroczyńcy Aspen). On, Jean-Claude, który mu towarzyszył, pani senator z Luizjany, były sekretarz energii oraz dyrektor CIA. Ten ostatni zresztą, podczas wszystkich publicznych wystąpień, był do znudzenia przedstawiany jako „pierwszy czarnoskóry szef amerykańskiego wywiadu”, tak jakby emerytowany generał sił powietrznych, weteran misji w Kosowie, Iraku i Afganistanie, były ambasador przy ONZ i były Doradca ds. Bezpieczeństwa Narodowego miał tylko jedną istotną cechę i zaletę: kolor skóry.
„Panie prezydencie, przedstawię panu kogoś” – Emmanuel spostrzegł przepychającego się przez tłum Fourriera.
„Jest tutaj ambasador Chin, chciałby zamienić z panem kilka słów”.
„Z przyjemnością. Nie wiedziałem, że się znacie”.
„Stara historia… Proszę poczekać, zaraz go przyprowadzę”.
* * *
Tym razem Yoselina nie towarzyszyła mu w podróży. Istniało ryzyko, że palnie coś mimochodem o dwulicowości amerykańskich elit i ich wrodzonym rasizmie. Jean-Claude miałby wtedy kolejne „zadanie do wykonania”, ale już nie tak proste, jak zorganizowanie wywiadu z dziennikarzem -pacynką.
W miejsce Pierwszej Damy do Aspen poleciał minister spraw zagranicznych Wyspy, który początkowo nie został uwzględniony w delegacji, ale zrobił na tyle głośną awanturę, aż w końcu Prezydent uległ i machnął ręką.
„Niech leci, tylko załatwcie mu występ w jakimś panelu, już mam dość tych fochów”.
„Wszyscy mamy dość”, odparł Fourrier. „Przyjedzie na jeden dzień, a potem będzie musiał wrócić z powodu jakichś pilnych obowiązków”.
Minister Théo Blasier był starszy od Emmanuela o cztery lata, ale wyglądał młodziej. Codzienny jogging, trzy razy w tygodniu siłownia, odpowiednia dieta. Znakomita angielszczyzna, wyniesiona ze Stanfordu, gdzie studiował historię i stosunki międzynarodowe. Nawet skórę miał jaśniejszą. Żonę zaś całkiem jasną. Francuzka, profesorka politologii, zajmująca się dziejami skrajnej prawicy w Europie. Cudowna para, brylująca i na salonach Paryża, i wśród wyspiarskiej elity, wypełniająca parytet etniczny, płciowy, a nawet polityczny. On – umiarkowany konserwatysta, chodzący do kościoła, podkreślający swoje przywiązanie do
„chrześcijańskich wartości”. Ona – pełna ideologicznego ferworu lewicowa hunwejbinka (niewątpliwie doceniłaby ten feminatyw).
Blasier był na tyle ceniony, i w ojczyźnie, i za granicą, że zaczął być postrzegany jako potencjalny następca Em- manuela w fotelu prezydenta. Kilkakrotnie pytany o to przez dziennikarzy, niezmiennie odpowiadał wymijająco.
„Czy zamierza pan wystartować w wyborach?”.
„Nie myślę o tym”.
Zdanie „Nie myślę o tym” nie zamykało żadnej furtki. Wręcz przeciwnie. W przyszłości minister mógłby zawsze stwierdzić, że przecież nigdy nie powiedział, że „nie wystartuje”. A w przeciwnym wypadku, że „przecież nigdy o tym nie myślał”.
Oczywiście, że o tym myślał. Jednak przed ostateczną decyzją powstrzymywał go paniczny strach przed upublicznieniem jego wstydliwej przeszłości. I to w środku kampanii. Czy raczej na jej finiszu. Tak, żeby ostatecznie go zatopić. Jako kandydata, jako polityka i jako człowieka.
„Nie wiem, kochanie. Naprawdę nie wiem… Zaczną mi grzebać w życiorysie, pierwszego dnia wyleją się na mnie hektolitry błota. Jak ty to zniesiesz? A dzieci?”.
„Co mieliby ci niby wyciągnąć? Że kiedyś zapomniałeś zapłacić podatek od jakiejś transakcji na giełdzie? Że 30 lat temu wymiotowałeś po pijaku na trawnik w Stanfordzie? Że masz za drogi zegarek jak na państwowego urzędnika?”.
„I jedno, i drugie, i trzecie. Oraz dziesięć kolejnych afer i aferek, prawdziwych albo wymyślonych”.
„Nie przejmuj się. Jesteś twardy. Ja też. Wytrzymamy”. Nie wiedziała. Albo udawała, że nie wiedziała.
„Przecież i tak wszyscy o tym wiedzą. Mam go zatopić? Nic prostszego”.
„Nie teraz, Jean-Claude. Jeszcze nie teraz” – odpowiadała niezmiennie Yoselina.
* * *
W przeciwieństwie do Jean-Claude’a, Główny Doradca Prezydenta nie zajmował się wywiadami, pisaniem przemówień czy organizowaniem wyjazdów na międzynarodowe konferencje. Zajmował się strategią.
Maurice Malboeuf był piekielnie inteligentny, ale jednocześnie szorstki i małomówny. Do mediów chadzał rzadko, tylko po to, żeby od czasu do czasu pochwalić się jakimś namacalnym osiągnięciem Prezydenta („To oczywiście wyłącznie jego zasługa. Ja mu tylko doradzam”). Gdy zaś na horyzoncie pojawiał się mniejszy czy większy kryzys, kiedy Prezydent popełnił jakiś błąd albo powiedział coś kontrowersyjnego, Maurice znikał na tydzień. Od radzenia sobie z bieżącymi kryzysami był Jean-Claude.
W przeszłości Główny Doradca był właścicielem firmy sondażowej, którą założył za pieniądze swojego ojca, Henriego, bajecznie bogatego magnata kawowego. Jeszcze za czasów dyktatury firma Maurice’a dziwnym trafem podpisywała lukratywne kontrakty z różnymi instytucjami państwowymi. Nikt tego nigdy nie udowodnił, ale stugębna plotka głosiła, iż Maurice po prostu wręczał sowite łapówki ministrom, dyrektorom i naczelnikom, którzy następnie wydawali instrukcje swoim podwładnym, aby ci zawierali długoletnie umowy na badania statystyczne z „Institut du Futur”, bo tak nazywała się sondażownia Maurice’a. A gdy ktoś się obruszał na korupcyjną propozycję „Instytutu Przyszłości”, wystarczył jeden telefon od magnata kawowego, znakomicie „dostosowanego do systemu”, który w minutę ustawiał do pionu opornego urzędnika.
Po upadku reżimu Malboeuf szybko odnalazł się w nowej rzeczywistości. Zamiast jednej partii, mógł oferować swoje usługi dwudziestu nowym. W dodatku, w większości z nich, pierwsze skrzypce grali dawni reżimowi prominenci, z którymi albo utrzymywał przyjacielskie relacje, albo był z nimi na ty, albo przynajmniej miał ich numery telefonów komórkowych. Szefem Partii Liberałów został były wicepremier i minister finansów, z którym Maurice uczył się w liceum. Szefem „Nowoczesnych Konserwatystów” – były minister kultury, kolega ze studiów. Liderem Partii Progresywnej – dawny prezes Banku Centralnego, mąż koleżanki, zaś Partii Agrarnej – członek zarządu firmy bajecznie bogatego magnata kawowego.
Jedyna różnica polegała na tym, iż Maurice nie musiał już wręczać nikomu żadnych łapówek. Jeśli Państwowy Instytut Wspierania Kinematografii nie był zainteresowany jego usługami („Rozumiem, że nie chcecie się dowiedzieć, jakie filmy chce oglądać wyspiarska młodzież. Trudno”), Maurice składał ofertę Państwowemu Instytutowi Wspiera- nia Energetyki Jądrowej („Sprawdzimy, jak bardzo społeczeństwo boi się atomu”). Mógł do woli przebierać w klientach, państwowych i prywatnych. Gdy ktoś odmawiał współpracy, Maurice szedł dalej. Nie miał zamiaru tracić czasu i energii na przepychanki z tym czy innym upartym biurokratą.
„Mam kogoś postawić do pionu?”.
„Nie musisz, ojcze. Jutro podpisuję dwie kolejne umowy”.
Jedynymi konsumentami, na których Malboeuf rzeczywiście dmuchał i chuchał, były partie. Najlepsi klienci. Mógł im wcisnąć każdą brednię, za każde pieniądze. Jeśli w styczniu przekonywał lidera Partii Agrarnej (jednocześnie ministra rolnictwa), że pomysł prywatyzacji holdingu cukrowego cieszy się poparciem 65 procent respondentów, w lutym mógł mu powiedzieć, że wskaźnik spadł do 44 procent.
„To dość duże fluktuacje, panie ministrze. Musimy cały czas trzymać rękę na pulsie, żeby nie przestrzelić z jakąś pochopną inicjatywą”.
„Oczywiście, Maurice”.
„Za dwa miesiące powinniśmy zrobić kolejny sondaż”.
„Oczywiście, Maurice, oczywiście”.
Lecz dopiero udział w prezydenckiej batalii Emmanuela oznaczał dla Malboeufa awans do politycznej ekstraklasy.
Już na początku kampanii Maurice przyszedł do kandydata z propozycją sondażu: jaką rolę mogłaby odegrać u jego boku szanowna małżonka. Emmanuel był początkowo sceptyczny, zakładał, że Yoselina nie będzie mu towarzyszyć w spotkaniach z wyborcami, nie chciał, aby pojawiała się w mediach czy na bilbordach.
„Naprawdę musi się w to pakować? Wystarczy, że ja się zanurzę w szambie” – stwierdził Emmanuel.
„Nie zaszkodzi sprawdzić, co o tym sądzą zwykli ludzie”.
„Mam nadzieję, Maurice, że sądzą to samo, co ja”. Zwykli ludzie wyrazili jednak odmienną opinię. 76 procent chciało, aby twarz Yoseliny znalazła się na oficjalnych plakatach. 62 procent nie miało nic przeciwko temu, aby wspierała męża w mediach. Udział małżonki kandydata w wiecach wyborczych? 88 procent za, pięć przeciw, siedem nie miało zdania.
Maurice spotkał się z obojgiem na lunchu. Pokazał im wyniki badań. Yoselina uśmiechnęła się zawadiacko.
„Przykro mi. Co teraz zrobisz z tym fantem, najdroższy?”.
Emmanuel musiał się z tym przespać. Po raz pierwszy zaczął dostrzegać w Yoselinie nie tylko żonę i partnerkę, ale też rywalkę. Z wyjątkowo silną osobowością, charyzmą, politycznymi ambicjami. Dodatkowo w tej układance pojawił się jeszcze jeden niepokojący element. Maurice… Emmanuel odniósł wrażenie, że oboje stworzyli duet, który teoretycznie miał mu pomóc w wygraniu wyborów, a jednocześnie wydawał groźne pomruki.
„To brzmi jak wrogie przejęcie twojej kampanii”.
„Kampanii, a może i całej prezydentury, tato”. Emmanuel pojechał do ojca, już mocno schorowanego,
z nadciśnieniem i trzema bypassami, wciąż jednak na tyle przytomnego i na tyle życiowo doświadczonego, by wysłuchać jego rad.
„Mówiłem, że system cię wessie”.
„Yoselina to system?”.
„System przyjmuje różne formy, Emmanuelu. Czasami bardzo konkretne. Osobowe. Tak, Yoselina to system”.
Emmanuel westchnął i w duchu zaczął się już godzić z nieodwracalnością procesu „wrogiego przejęcia kampanii”.
A może i całej prezydentury.
Zastanawiało go tylko, czy był to plan Yoseliny, Maurice’a, a może ich wspólny spisek. Nie był w stanie ich rozgryźć, nie miał też odwagi, żeby zadać to pytanie wprost: jej, jemu, obojgu.
Trzykrotnie, wchodząc bez zapowiedzi do gabinetu Maurice’a w sztabie partii, spotykał tam Yoselinę.
Pewnego dnia udało mu się zasłyszeć fragment ich konwersacji.
„…potem pojedziemy na wschód, tam notowania są najniższe. Trzeba je trochę podnieść”.
„Skończymy w jego rodzinnym mieście”.
„Tak, powrót do korzeni…”. Otworzył drzwi bez pukania.
„Emmanuel, miło cię widzieć” – powiedział Maurice, rozparty w głębokim fotelu, w niedbałej pozycji, ze zbyt szeroko rozsuniętymi nogami i rozpiętą koszulą.
„Usiądź z nami, kochanie” – dorzuciła Yoselina, równie odprężona, choć ton jej zaproszenia był raczej letni.
Usiadł. Wysłuchał Maurice’a, opowiadającego, jak powinny wyglądać ostatnie tygodnie kampanii. „Wybierzemy się na wschód. Teoretycznie powinieneś tam wygrać z bezpieczną przewagą, ale mamy problem z mobilizacją. Musimy włączyć trochę energii. Yoselina nam w tym pomoże. A potem ruszymy do twojego rodzinnego miasta. Powrót do źródeł, do twoich korzeni, podróż w czasie, zorganizujemy spotkanie z twoimi dawnymi nauczycielami”.
„Większość z nich już nie żyje”, przytomnie zauważył Emmanuel.
„Zlokalizowaliśmy emerytowaną nauczycielkę chemii i wuefistę. Oboje nieźle się trzymają. I zamierzają na ciebie głosować”.
„Skąd to wiemy?”.
„Jean-Claude już z nimi rozmawiał”.
* Marek Magierowski
Dwanaście zdjęć prezydenta
Fragment powieści wydanej przez wydawnictwo Ośrodek Myśli Politycznej