INCYDENTY

Gdyby nie lęk przed tym, że takim określeniem bardziej zaszkodzi się dzisiaj artyście niż nim zainteresuje odbiorcę, powiedziałbym, że Andrzej Horubała tworzy sztukę głęboko chrześcijańską. Wartą lektury choćby z tego powodu, że budzi nadzieję. (Krzysztof Koehler)


 

SZTUKA INTERPRETACJI                                      

Esej Andrzeja Horubały to nie tylko wnikliwy komentarz krytyczny do głośnych tekstów poświęconych tematyce religijnej autorstwa Andrzeja Kijowskiego, wybitnego i wpływowego krytyka literackiego, którego twórczość przypomnimy w jednym z kolejnych programów z cyklu Powiększenie„Tropami Andrzeja Kijowskiego” to również - a może przede wszystkim? - ważny tekst programowy, swoiste credo pisarskie autora Incydentów, Farciarza czy Przesilenia od dwóch dekad mierzącego się w swojej twórczości prozatorskiej z wyzwaniem wyrażenia „przeżyć duchowych związanych z katolicyzmem”. (Redakcja)

 

TROPAMI ANDRZEJA KIJOWSKIEGO
Andrzej Horubała

„Pisarz umarł, a więc żyć zaczyna” – takim efektownym zdaniem otwierał Andrzej Kijowski swój szkic Po śmierci Marii Dąbrowskiej i wyjaśniał ten swoisty paradoks: „Skończyły się manewry krytyków wokół niego i gra towarzysko-polityczna, której był jednym z partnerów. Nie będzie się już myliło jego sztuki z jego charakterem, autorytetu z urokiem osobistym, znaczenia kulturalnego z reprezentacyjnym.”

„Pisarz umarł, a więc żyć zaczyna” – zdanie przewrotne, błyskotliwe, toteż powtórzyło je wielu, budując wokół niego swe teksty po odejściu Andrzeja Kijowskiego. A przecież to zdanie, zwiastujące podjęcie rzetelnej lektury pism zmarłego, brzmiało niezwykle fałszywie w roku 1985. Bo zgon tego pisarza i dzieła ostatnie, jakie napisał, zbyt silnie obciążone były znaczeniami symbolicznymi, by nie zastygnąć we wzniosłym geście.

Więc wspomnienia o zmarłym, recepcja jego książek, które jęły ukazywać się nakładem wydawnictwa W Drodze, najczęściej były świadectwem lektury nie tyle krytycznej, co chwalebnej. Dojście Kijowskiego do katolicyzmu, jego zafascynowanie narodową wspólnotą, traktowane były jako wyraz przemiany duchowej polskich intelektualistów i jako taki gloryfikowane. Wypełniał się kolejny wariant polskiego powrotu: na łono Kościoła i polskości.

Fragmenty tekstów o tematyce religijnej czy wstrząsającego dziennika pisanego przez Kijowskiego w obliczu śmierci cytowane były obficie w zwieńczeniach artykułów czy recenzji.

Umarł człowiek – symbol, reprezentant generacji intelektualistów peerelowskich. Odchodził więc nie jak pisarz żywy, czyli budzący kontrowersje, lecz jak polski święty inteligent.

Czyż mogło być inaczej? Bez większego echa przeszedł nawet napisany przez Marka Zielińskiego artykuł  Wolność i udawanie, którego autor z niezwykłą intuicją stawiał pytania o zaszyfrowany przekaz ostatnich pism zmarłego.

„Pisarz umarł, a więc żyć zaczyna”. A Kijowski swego prawdziwego życia jeszcze nie zaczął. I nie pomógł tu nawet świetny wstęp Tomasza Burka do Wyboru szkiców, jaki ukazał się w 1991 roku nakładem Biblioteki Więzi. Nie pomógł, gdyż ratował pamięć o Kijowskim, upominając się o jego miejsce w historii literatury polskiej. Literatury współczesnej, prawie najnowszej, ale już minionej, zamkniętej. Nie przywracał więc Kijowskiego jako partnera w sporze, lecz unieruchamiał, nie ukazywał tego, co budzi wątpliwości, co niejasne, niewyartykułowane, lecz to, co klarowne i zasługujące na zaufanie.

Tropy Kijowskiego – zbiór jego tekstów o tematyce religijnej, stoją więc dziś zakurzone na półce jako pamiątka dawnej mody, pozornego jak zwykle i zbyt łatwego, pośpiesznego pojednania, zbyt powierzchownej radości z dojścia do upragnionego serca polszczyzny. Stoją trochę jak wstydliwe wspomnienie złudzeń i samooszustwa, uniesienia, którego nie sposób oglądać dziś bez zażenowania.

Ale stanowią one jednocześnie wyzwanie do lektury bogatszej o doświadczenia lat ostatnich, lektury uważniejszej i na pewno trudniejszej.

„Co się zmieniło w świadomości polskiego intelektualisty po 13. grudnia 1981?” – pytał Kijowski w tytule swojego głośnego, drukowanego w krakowskiej „Arce”, szkicu z maja 1982 roku. I odpowiadał, komentując duchowe i polityczne wydarzenia przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych: „intelektualista polski uznał nad sobą i nad krajem władzę większości”. Zrezygnował z misji narzucania społeczeństwu obcych wzorów w imię rewolucji, postępu, walki z Ciemnogrodem i odkrył naród, tradycję i Kościół jako źródło sensu, źródło niezatrute i żywe. Abdykował z funkcji nauczyciela mas i jednocześnie wypowiadał komunistycznej władzy posłuszeństwo, nie chcąc tworzyć kultury służącej państwu za alibi.

Deklaratywny charakter wypowiedzi Kijowskiego zaciera różnicę między diagnozą a postulatami, trudno też oddzielić indywidualne opcje autora od zbiorowych. Oto bowiem własne wybory ideowe przypisuje całej formacji korowskiej i przecież mija się z prawdą, gdy pisze: „Przystępując do totalnej krytyki systemu rządów komunistycznych w Polsce i do programu unarodowienia państwa partyjnego, ta mniejszość, która ukonstytuowała się w opozycję przemawiającą w imieniu milczącej większości, musiała uznać wyższość tej ostatniej nad sobą – wyższość nie liczbową, ale duchową, wyższość mianowicie w wierności pewnym zasadom życia narodowego i wartościom ludzkim, które przetrwały właśnie tam, we wzgardzonej masie, w pospolitości życia powszedniego, wśród ludzi nie oświeconych przez materializm dialektyczny, ani przez Heglowskiego ducha dziejów, w głębi narodowej gleby, której nie zdołały zryć ani Bierutowskie, ani Gomułkowskie, ani Gierkowskie buldożery”. Zafascynowany społeczeństwem idealizuje je tak bardzo, iż rozgrzesza je ze wszystkiego twierdząc, że „wady narodowe to cechy charakteru, którym nie dano warunków rozwoju”. Pisał więc Kijowski tekst programowy, przemilczając – w celach perswazyjnych zapewne – niektóre wątpliwości, tekst miejscami jednak uderzający trzeźwością, wyzbyty złudzeń, choćby wtedy, gdy wymieniał zewnętrzne, niskie motywy odejścia intelektualistów od wierności ustrojowi: urażoną dumę z odtrącenia przez Gierkowską władzę i zwykłą nieopłacalność dalszego serwilizmu. Pisał tekst będący też na poły osobistym wyznaniem, gdy wspominał o odbywaniu przez polskiego intelektualistę Canossy w trakcie pierwszej wizyty Papieża w ojczyźnie.

Pisał tekst o swoim powrocie. Powrocie, dokonującym się latami, stopniowo, powrocie z daleka, powrocie – rozliczeniu ze stalinowską przeszłością i zdradą. Bo nie było przecież tak, jak starali się to ukazać w pośmiertnych wspomnieniach przyjaciele Kijowskiego, że epizod lat pięćdziesiątych stanowił drobne, nieważne zdarzenie w biografii autora Tropów. Nie było tak, że szkoła Wyki wyszła nieskażona ze spotkania z socrealizmem. Owszem, napominana przez Putramenta i Markiewicza za zbyt małe upartyjnienie, cieszyła się pozycją – jak napisał marksistowski krytyk – niesfornych trochę ministrantów dokazujących przy liturgicznej posłudze, ale przecież teksty Kijowskiego z tamtego czasu, podobnie jak artykuły jego kolegów, są świadectwem poparcia sowieckiej władzy. I to wcale nie zdawkowego, wyrażanego gdzieś na marginesie twórczości, ale organizującego całe wypowiedzi, puentującego publicystyczne artykuły.

Nowomowa z aprobatą wplatana w narrację, zdania o budowaniu „fundamentów najszczęśliwszej epoki, o jakiej marzyć mógł człowiek”, erotyczna prawie ekstaza, w którą wpada autor na widok pieczątki z napisem  „Najwyższa Rada ZSRR” i opowieść o doznanym na Kremlu „wzruszeniu tak bezpośrednim, tak bliskim, jakby widać było jeszcze drżenie drzwi dotkniętych ręką” Stalina – obalają tezę, iż szkoła krakowska była odporna na bakcyla stalinizmu. Nekrofilskie, czy może raczej naśladujące katolicki kult relikwii tony, w jakie uderza Kijowski z pietyzmem opisując zabalsamowane zwłoki Lenina, dokumentują głębię upadku debiutanta.

W finale otwierającego Tropy tekstu pod tytułem Polak głową Kościoła Powszechnego Kijowski opisuje sen, jaki miał 16 października 1978 roku, tuż po wyborze Karola Wojtyły na papieża. Obaj – Jan Paweł II i autor – ubrani w jednakowe szerokie ornaty szli:

„obok siebie z założonymi rękami, równym krokiem, pustą, półkolistą nawą, wzdłuż kolumnady, za którą było mnóstwo starców w purpurze i w czerni, w bieli i fioletach. Nawa, którą szliśmy – pisze Kijowski – była ciemna, za kolumnami płonęły liczne światła. Wokół nas była cisza, tam panował gwar, a nikt nie zwracał na nas uwagi. Przestraszyłem się. Zrozumiałem, że popełniliśmy straszną rzecz: wdzialiśmy na siebie ornaty, chociaż byliśmy dziećmi.
I powiedziałem:
 – Nie widzą nas, bo jesteśmy mali.
 Odpowiedział:
 – Idź powoli. Idź bardzo powoli.
Zwolniliśmy. Odmierzaliśmy teraz krok za krokiem starannie, zupełnie tym pochłonięci. I poczułem, że w tej powolności nabieramy powagi i siły, że nas otacza majestat, że teraz wszyscy na nas czekają, że zbliżamy się do środka kolumnowego kręgu, do środka bazyliki, do światła."

Publiczna opowieść Kijowskiego o tym śnie, komuś nieznającemu jego pisarstwa, może zdać się czymś niestosownym, pysznym. Cóż to za brak pokory, stawiać się na równi z następcą świętego Piotra i zapisywać takie wybryki wyobraźni bez należytego komentarza.

A przecież sen ów, gdy weźmie się pod uwagę twórczość autora Tropów, okaże się obrazem pokutnym. Przestrach pisarza, jego obawa, „że jesteśmy mali” to nic innego, jak rozliczenie z maską, którą na lata przywdział jako twórca. Poznawszy nieludzkie oblicze dziejów i własną podłość zaangażowania, Kijowski – podobnie jak większość pisarzy debiutujących pod znakiem socrealizmu – popadł w niewolę samousprawiedliwiającej wizji, iż „ironia jest jedynym stylem historii”. Wizji, która rozpanoszyła się w peerelowskiej twórczości i obrodziła całym szeregiem dzieł pokracznych, nieszczerych, skłamanych. Zdawało się, że to nurt europejski i nowoczesny im przewodzi, bo tak też było w istocie, lecz u ich źródeł bardzo często leżał po prostu brak męstwa. Gombrowiczowski duch patronował wypowiedziom, na dnie których tkwiła rozpacz. Rozpacz obserwatorów, ale i niedawnych sprawców społecznego zła. Rozpacz sceptyków, którzy raz zaangażowawszy się, uwierzyli, że wszelka postawa serio jest nie-stosowna. Niemęskie, zdziecinniałe tłumaczenia własnej przeszłości stały się dominującym tonem polskich twórców. W zdrobnienie uciekali, w ironię, w drwinę. Odrzucali kryteria i w ruchu, w przeczeniu widzieli jedyną postawę przysługującą intelektualiście. Odnajdywali się w europejskich wielkich duchach. I gdy Kijowski w szkicu poświęconym Baudelaire'owi pisał o grymasie znużenia panującym na jego twarzy, który był grymasem duchowym, to szkicował swój własny wizerunek, ale tylko częściowo prawdziwy, bo nie wyznawał głęboko ukrytej istotnej przyczyny swego smutku i zniechęcenia.

Gdy niestrudzenie dawał popisy ekwilibrystyki krytycznej, z artykułu na artykuł zmieniał kryteria wartościowania, przeczył sam sobie, przemawiała przez niego rozpacz wydziedziczenia.

Ze złośliwością i maestrią opowiadał, jak duch niedojrzałości rządzi historią. Analiza narodowej tradycji ukazywała ją pod postacią potwornych majaczeń dziecka, zagubionego w pustych znakach i symbolach, które obecnie złożyć się mogą tylko w groteskową opowieść o rekwizytach przeszłości.

„Jesteśmy mali” – to przecież do własnego zwątpienia przyznaje się Kijowski opisując swój sen. Imaginowana rozmowa z Janem Pawłem, mająca swój odpowiednik w ewangelicznej opowieści o Chrystusie kroczącym  po wodach jeziora Genezaret, to element osobistego mitu, wokół którego pisarz pragnie budować myślenie o nawróceniu. 

*

Kreowanie osobistego mitu, organizującego życie duchowe, stanowi jeden z istotniejszych, choć często skrytych, wątków przewijających się przez późną twórczość Kijowskiego. Motyw ów wskazać można zarówno w zamyśle scenariusza filmu o Karolu Wojtyle, opartego na założeniu równoległego prowadzenia dwóch biografii – papieskiej i peerelowskiej, jak i w licznych fragmentach Tropów oraz w ostatnich opowiadaniach – drukowanych w „Twórczości” częściach zamierzonego dzieła zatytułowanego Dziesięcioksiąg. Mit osobisty, będący sposobem religijnego przeżywania własnej biografii, obejmuje zarówno sferę rodzinną, sferę tradycji narodowej i katolickiej, jak i zdarzenia z życia autora, którym on sam, historia czy Bóg nadają znaczenie symboliczne. Mit osobisty, prywatny to dla życia duchowego wielka szansa, ale i wielkie niebezpieczeństwo. Może stać się wyzwaniem dla życia wewnętrznego, pomocą w modlitwie, rachunku sumienia, odkrywaniem spychanych w niepamięć spraw, uczynków. Ale może stać się także zbyt łatwą autokreacją poetyzowaniem własnego życia, oddaniem go we władanie estetyki, mierzeniem własnej biografii kryteriami literackiego efektu.

Dla Kijowskiego mit osobisty to przede wszystkim mit pokutny. Źródłowe zdarzenie stanowi w nim spotkanie z osobą Karola Wojtyły, którego kazań „w sekrecie przed otoczeniem" wysłuchiwał w latach pięćdziesiątych. Jego to osobowość obok świętego Augustyna patronuje Tropom i refleksjom o religii. Minięcie się z nim na krakowskiej ulicy w roku 1950, Kijowski traktuje jako punkt węzłowy swojej biografii:

„Któregoś dnia minęliśmy się przed domem. Było zimno, szliśmy obaj skuleni, z rękami w kieszeniach. Ja miałem 22 lata, on 30. Więcej niż chciałem, wiedział o mnie od mojej matki, która odbywała z nim długie rozmowy, oczywiście głównie na mój temat. Zobaczywszy mnie, zwolnił kroku, prawie przystanął i patrzył. Czekał. Minąłem go, ocierając się prawie o ramię bez słowa, bez gestu, albowiem na plecach moich siedział diabeł pychy. Wcisnąłem ręce głębiej w kieszenie i wytrzymałem jasny, pytający wzrok. Było mi gorąco, jakbym przez ogień przelazł.”

W zapisie tym pojawia się też osoba matki, której postać, stylizowana trochę na świętą Monikę, modlącą się przez lata o nawrócenie syna, odegra dużą rolę w kreacji mitu osobistego. Ona to, popadająca w dewocję skrupulantka, w zamiarze pisarza miała stać się właściwą bohaterką książki zatytułowanej Tropy. „Może to być właśnie – pisał o planowanym dziele – pamiątka cierpień mojej matki. Mogę pokazać ich wielką powagę w pozornej śmieszności. Mogę pokazać ich znaczenie w planie zbawczym”. Okruchy tego zamysłu znajdują się w opublikowanych na łamach „Twórczości” wspomnieniach z dzieciństwa, w których obsesja matki na punkcie higieny łączy się z jej żarliwością w modlitwach, a wszystko to ociera się niebezpiecznie o obłęd.

Myśl zapisania religijnej interpretacji własnego losu nie opuszczała Kijowskiego nawet w szpitalu, gdzie leżał z powodu nowotworu oka. W dzienniku pod datą 10 maja 1983 notował: „Do mnie należy wyznaczenie temu doświadczeniu wartości. Oko jest w moich rękach. Będzie banalne lub doniosłe, zależnie od tego co ja z nim zrobię. Bóg daje przeżycie jako materiał do moralnej obróbki. Możemy z tego zrobić przedmiot codziennego użytku lub pomnik. Rzecz bez znaczenia lub znak na wieczność. Próbowałem to doświadczenie dopisać do mojej biografii i tę biografię w pełni wypowiedzieć. Nie potrafię. Rozumiem z tego, że powinienem w ogóle porzucić ten rodzaj pisania.”

Nie rezygnując więc z mitycznego stylu przeżywania własnego losu, Kijowski zaniechał myśli o bezpośrednim zapisie tego rodzaju doświadczenia.

*

Zapiski do Dziesięcioksiągu w postaci trzech opowiadań drukowanych w „Twórczości” wyraźnie zbliżają się do apoteozy modelu stereotypowej, odziedziczonej wiary, którą Kijowski porzucił w młodości i do której nie chciał wracać, krytykując tego rodzaju marzenia za sentymentalizm i złudę. A jednak jego „poema naiwne”, przynoszą wspomnienie o tego rodzaju zakorzenieniu, o jakim pisał z przekąsem: „Święta Trójca i Matka Boża należą do rodziny, niebo jest częścią domu, epizody historii świętej oglądane w obrazach stanowią całość z fotografiami ze starego albumu, na których rodzice są dziećmi i siedzą na kolanach u swoich rodziców, i z obrazami z historii kraju przedstawiającymi brodatych królów i ich czyny.” Zdania te, pochodzące z artykułu Wiara i niewiara w życiu Polaków znajdują swój odpowiednik w opowiadaniu Czarny zeszyt przewidzianym do Dziesięcioksiqgu, w którym właśnie historia rodzinna łączy się z dziejami narodu, a te, gdy cofać się coraz dalej, splatają się z Biblią w jedną całość. Całość wzruszającą, ale naiwną. Czy taka ma być podstawa osobistego mitu? Czy taki sentymentalny ma się okazać każdy powrót do wiary?

W 1966 roku w artykule Sienkiewicz i polska nerwica Kijowski pisał: „Kontrowersja sienkiewiczowska trwa ciągle, lecz na wyższym niż dawniej planie, gdyż dotyczy polskiego stylu duchowego. (...) Idzie w niej o to, że nauka chrześcijańska, jeśli ją domyślić do konsekwencji ostatecznych, nie jest słodką wiarą, ale heroiczną dyscypliną, że nie wraca się do niej, lecz się ją bez końca wypracowuje, że u źródeł, w przeszłości, w dzieciństwie własnym, ludzkości, Kościoła czy narodu, nie ma prawdy, bo jest ona zawsze w przyszłości.”

A jednocześnie przecież w szkicach do Dziesięcioksiągu obejmował pełnym współczucia spojrzeniem swoje dzieciństwo tak bezlitośnie traktowane w Dziecku przez ptaka przyniesionym. Te same motywy, które prawie niezmienione składały się w groteskową wiwisekcję szalonej duszy polskiej – tragicznie zaginiony krewny, postać dziadka, stróż Dubiel, czarny zeszyt z obrazkami z historii Polski – powróciły w pisanych niedługo przed śmiercią opowiadaniach jako istotne elementy duchowego krajobrazu autora, elementy, do których powraca się ze wzruszeniem po życiu pełnym błędów i zdrad. Bo przecież utwory z Dziesięcioksięgu to Dziecko przez ptaka przyniesione opowiedziane bez groteskowych szarż, opowiedziane z tkliwością i zawierzeniem. 

Ale i relacja z pierwszej wizyty Papieża w Polsce to pochwała religijnego sentymentalizmu. Choć w przytaczanym szkicu z „Arki” Kijowski twierdził, iż w czasie jej trwania „intelektualista odbywał swoją Canossę – pokutną pielgrzymkę w głąb polskiej rzeczywistości” , jej zapis, jaki odnajdujemy w Tropach jest świadectwem pielgrzymki nie pokutnej, lecz raczej sentymentalnej właśnie. Jest świadectwem powrotu dawnego ministranta do porzuconego rytuału, zapoznanych pieśni, powrotu do marzeń o wspólnocie, radosnym opisem odkrywania realizujących się stereotypów.

Czy więc religia sentymentalna, intelektualnie odrzucana, ale emocjonalnie, duchowo aprobowana, stać się ma podstawa wiary wszelakiej, marzeniem o powrocie, bezustannym apelem do marnotrawnych synów? 

Czy ona to, możliwa do opisu w kategoriach psychologii głębi, nie stanowi czasem realnego zaplecza każdego nawrócenia?

Uroda polskości, urok wspólnoty w dwa lata później Kijowskiemu – sceptycznemu badaczowi i znawcy narodowych mitów, podyktują słowa absolutnej afirmacji: 

„Modlitwa to refleksja nad mądrością Boga. Nie wysłuchał żadnego z powstańczych pokoleń. Żadnemu nie dał zakosztować zwycięstwa, lecz wysłuchał wszystkich razem, skoro po dziś dzień żyjemy we wspólnocie, która nigdy – w czasach największej potęgi – nie była ani tak jednolita, ani tak wyrazista, jak jest dzisiaj, nigdy nie skupiała na sobie uwagi świata w tym stopniu, co teraz, i nigdy jej wartość nie była wyżej ceniona. Kościuszko winien więc być zadowolony, że przegrał pod Maciejowicami i że do wspaniałych dziejów narodu zmierzających ku apogeum duchowej sławy przez klęski i tragedie, dorzucił tragedię własna. Gdy generał Sikorski spocznie w krypcie św. Leonarda obok dwóch generałów klęski – Kościuszki i Poniatowskiego – pogadają sobie wszyscy trzej o tym, co im razem Bóg dał, nie wysłuchując żadnego.”

Swój zachwyt i entuzjazm odwoła już w roku 1983, mówiąc przeprowadzającej wywiad Ewie Berberyusz:

„Każde społeczeństwo składa się z inercyjnej masy i z elit. (...) Niech pani przejdzie się wśród tych niekończących się kolejek, niech pani wsiądzie do pociągu... Obraz jest straszny: gdzieś tam towar rzucą i gromadzi się wielka kolejka, a potem do tych drzwi ciągną starcy, kaleki, kobiety z wielkimi ciążami i zaczyna się walka u drzwi, kto pierwszy chwyci za klamkę. (...) moralność społeczna rodzi się z odruchów (...) w masowych skalach trudno mówić o moralności, trzeba przewidywać, rejestrować odruchy i liczyć się z odruchami. Społeczeństwa jako masa nie są moralne ani niemoralne. Moralne lub niemoralne są tylko jednostki.”

A jednak – choć porażony klęską masowego ruchu – do końca pozostanie zafascynowany wspólnotą narodowa i religijną. Da temu wyraz jeszcze w 1984 roku w referacie o Prymasie Tysiąclecia. Da temu wyraz starając się w ostatnich swych latach służyć Kościołowi, jeżdżąc z odczytami po duszpasterstwach akademickich, uczestnicząc w dniach kultury chrześcijańskiej, wykładając klerykom.

*

Wypowiadając się o Kościele i religii, Kijowski poszukuje języka. Języka, który obejmowałby tradycję, ale nazywał ją w sposób nowoczesny.

Pisząc reportaż dowartościowujący zbiorowe doświadczenie udziału w pielgrzymce Papieża-Polaka, posługuje się kategorią sacrum i odwołuje do myśli Mircea Eliadego,  by stworzyć wypowiedź czytelną i atrakcyjną dla współczesnego inteligenta. To obiektywizowanie wrażeń z uczestnictwa w mszach świętych, posługiwanie się językiem religioznawstwa, stanowi jednocześnie zasłonę uniemożliwiającą artykulację własnych głębokich przeżyć duchowych.

Podobnie dzieje się i w innych artykułach zamieszczonych w Tropach, w których zagłuszone zostają intymne, osobiste pytania. Główny zsekularyzowany nurt kultury, narzucający swój styl i kryteria, nadaje sporym partiom tekstów Kijowskiego charakter mało zindywidualizowanych wypowiedzi. Wypowiedzi, jakich pełno w dialogu, który Kościół, najczęściej nie swoim głosem, toczy ze światem gazet i uniwersytetów.

Kijowski wiec cały czas poszukuje języka na wypowiedzenie, ogarnięcie doświadczenia wiary. Omawiając papieskie encykliki, z nich czerpie rytm i obrazowanie. Zachwycając się pisarstwem księdza profesora Tischnera, staje się nie tyle jego komentatorem, co naśladowcą. Zdaje sobie sprawę ze swej roli. Nieprzypadkowo zapis medytacji nad Wyznaniami świętego Augustyna tytułuje Dopiskami. Ale nawet wtedy, gdy obcuje z arcydziełem literatury konfesyjnej, nie przekracza zdecydowanie granicy własnej intymności.

Na przestrzeni całej książki stara się raczej o stworzenie bardzo potrzebnego instrumentarium do rozmowy o istocie Kościoła i religii. Swą rolę zdaje się pojmować służebnie. Dostosowuje charakter wykładów do poziomu odbiorców. Tworzy w ten sposób teksty poniżej swoich możliwości. Poniżej swojej drapieżnej inteligencji, tak wspaniale owocującej w polemice, w starciu poglądów, w odrzucaniu złudzeń. Owszem, dużo miejsca poświęca analizie fałszywych postaw i oczekiwań wobec religii, jednak ton apologii Kościoła, żywioł afirmacji zbyt łatwo uzyskuje przewagę nad nieufnością i podejrzliwością.

Być może dzieje się tak za sprawą narzuconej sobie pokory wobec tematu; świadomości że nawet odpryski dawnej postawy ironisty-obserwatora nie przystoją pisarzowi, ukazującemu Kościół jako zwieńczenie kultury, najistotniejszy tej kultury wyraz, Kościół, będący przekazem doświadczenia, pamięcią ludzkości.

Wiara w Kościół to dla Kijowskiego naturalna konsekwencja wiary w Boga. Kościół-założony przez Chrystusa, będący uobecnieniem Boga wśród ludzi, staje się centralnym tematem jego refleksji, czy może raczej apoteozy. 

Niewiele jest we współczesnej publicystyce polskiej tekstów tak konsekwentnie eklezjocentrycznych, wskazujących na Kościół jako źródło sensu. 

Kijowski chce wierzyć w Kościół „stanowczy i jasny w trzech punktach – w punkcie nieomylności, w punkcie Eucharystii i w punkcie Zmartwychwstania”. Chce wierzyć w świętość Kościoła i dlatego oczyszcza myślenie o nim ze złudzeń, jakim można ulec. Po pierwsze – mówi: „nie ma historii moralnej (...) czystość Chrystusowa jest historycznie, politycznie, społecznie niemożliwa, to znaczy że nie ma świętej zbiorowości ani świętej instytucji, że tylko człowiek poszczególny jako żywe naczynie łaski może być święty (...) Kościół jest święty przez swoje sakramenty i wiarę tych, co je przyjmują, z resztą jest częścią świata i nigdy od niego się nie różni.”

Po drugie, i tu myślenie Kijowskiego wikła się w sprzeczności, „Kościół odnawia się nieustannie w ciągu całych swych dziejów, a kierunek tych zmian jest wciąż  ten sam; Kościół oczyszcza mianowicie stosunki człowieka z Bogiem z elementów archaicznych, z obciążeń  Starego Przymierza i z nawyków religijności magicznej”. Rozwijając tę refleksję, autor bez zastrzeżeń akceptuje przemiany dokonane przez Vaticanum II, ukazując je jako równoważenie „pierwiastka boskiego z pierwiastkiem ludzkim, mistycznego z humanistycznym”. Zachwyt nad mądrością ewolucji Kościoła kilkadziesiąt stron później zderzony zostaje z wypowiedzianym tym samym apodyktycznym tonem, sprzeciwem wobec niechęci Kościoła „do zstępowania zbyt głęboko w zło”. Zwięzły, lakoniczny opis współczesnej praktyki księży, z ust których płynie „mowa słodka, usprawiedliwiająca, wybaczająca, kształtowana bardziej na podręcznikach psychoterapii niż na Ewangelii” świadczy, iż i w tym punkcie trudno osiągnąć pewność.

Ale Kijowski tej pewności pragnie, chce mieć wiarę wyraźnie określoną, intelektualnie spójną. I to jego pragnienie stwarza nieco irytujący ton wyższości, przekształcający rozważania i medytacje w wykład o pozorach ścisłości. A przecież do ścisłości tym wypowiedziom Kijowskiego daleko. Raz Kościół jest dla niego zwieńczeniem kultury i gwarantem jej trwałości, kiedy indziej z wiary wypływa postulat odrzucenia współczesnej kultury. „Wiemy, że bredni słuchamy – pisze Kijowski o nawróceniu świętego Augustyna i własnym – bredniom się przyglądamy, brednie oklaskujemy, brednie tworzymy, ciesząc się z oklasków i nagród”. Raz więc Kościół jest elementem cywilizacji, kiedy indziej znakiem sprzeciwu.

Raz kategoria sacrum służy uwzniośleniu wiary, w innym miejscu autor pokazuje, że Chrystusowa ofiara dokonana poza świętym miastem przezwyciężyła dychotomiczny podział na sacrum i profanum.

Są więc Tropy świadectwem poszukiwania wiary w Kościół, poszukiwania dróg jego apoteozy. Kształt wykładów, prelekcji, porządkujących artykułów, jaki przybrały, jest więc mylący. Mimo pozorów intelektualnej spójności, stanowią raczej zapis intuicji, fascynacji i gorącego pragnienia świata zwartego i klarownego.

W niezwykłym wywiadzie, jakiego Kijowski w roku 1970 udzielił księdzu Januszowi Pasierbowi, a który opublikował „Przegląd Katolicki” dopiero po śmierci pisarza, autor Tropów określając się jako dezerter i wychodźca z Kościoła, Kościół właśnie określił jako swą duchową ojczyznę i zarazem główny nierozwiązany problem wewnętrzny. „Radość życia i tworzenia – mówił – znalazłbym w dwóch wypadkach: albo gdybym zdecydował się zwalczać Kościół w sposób obłąkany (...), albo gdybym został fanatykiem Kościoła.”

Wybór więc, którego świadectwem stały się Tropy, miał o wiele bardziej tragiczne oblicze niż wynikałoby to z prostej lektury książki. Opowieść o wierze, będącej dla udręczonej duszy lekarstwem, jaką snuje Kijowski przy okazji rozważań o świętym Augustynie, nie ukazuje w żadnym stopniu wewnętrznego przełomu, gwałtu, jakiego dokonać musiał sam autor. Owszem, rekonstruuje stan duszy niewierzącego, beznadziejność poszukiwania sensu poza chrześcijaństwem, ale czyni to kreując jakiś zbiorowy podmiot, jakieś „my”, często opierające się na diagnozach kul-tury wysuwanych przez modnych sezonowych myślicieli.

Przeskok z niewiary w wiarę powoduje, iż osobiste wątpliwości, jakie towarzyszyły dawniej autorowi zagłusza ton apologetyczny bądź opowieść o przeciętnych, powszechnych oporach budzonych przez fałszywe rozumienie Kościoła.

„W planie osobistym – pisze Kijowski w Tropach – wiara dojrzała wyrasta z pełnego rozpoznania własnych słabości i z refleksji nad własną biografią (...) Samowiedza psychologiczna i płynące z niej ofiarne posłuszeństwo chronią wiarę przed sentymentalnym stereotypem...” Ale analiza podejrzeń dotyczących osobistych przesłanek nawrócenia, refleksja nad psychologicznymi, pozareligijnymi przyczynami związku autora-intelektualisty z Kościołem nie pojawiają się prawie na przestrzeni Tropów. Chęć obiektywizacji doświadczeń duchowych, chęć pisania książki wyrażającej zbiorowe przeświadczenie, tłumi akcenty indywidualne, uniemożliwia zapisanie refleksji choćby o tym, jak dawna relacja pisarz-państwo grozi recydywą  przy okazji związku z Kościołem , jak własne marzenie zagłusza wątpliwości, jak pytanie o realizowanie zwykłych psychicznych potrzeb wierzącego dramatyzuje jego życie religijne. 

„Napisać taką książkę, którą sam bym przeczytał. Jaką książkę o wierze i religii sam bym chętnie przeczytał?” – zapytywał na kartkach dziennika, którego fragmenty zamykają Tropy – „Taką, która by mnie jeszcze raz przekonała, że to wszystko prawda i że nie mylimy się, tkwiąc przy Kościele, wracając do Kościoła, namawiając innych do Kościoła, utrzymując, że Kościół jest siłą czy wartością czy wreszcie prawdą”.

Ale przecież książka taka to mityczna księga polskiego intelektualisty, księga-wyzwanie, która w okruchach i niedopełnieniach swoich istnieje i stanowi najwyższy niedokonany wyraz polskiej kultury. Fragmenty jej tworzyli Karol Ludwik Koniński i Marian Zdziechowski. Jej przebłyski analizował Kijowski, gdy w roku 1966 pisał: „ostateczną wizją Brzozowskiego jest Kościół – jako figura ludzkości pogodzonej ze swą naturą i ze swoim losem: <<Nieuchronnym, w samej idei człowieka zakorzenionym faktem jest Kościół. Człowiek jest niezrozumiałą zagadką bez Kościoła. Życie ludzkie jest szyderstwem i igraszką, jeżeli Kościoła nie ma>>. (...) Kościół jest dla niego – komentował dalej myśli Brzozowskiego z Pamiętnika – miłością przetłumaczoną na język prawa. Jest zarazem siłą ekspansywną, zdolną transmitować na świat wartości wykształcone w ciągu wieków w najżywotniejszym, najbogatszym, najgorętszym ognisku kultury, jakim jest Europa.”

Księga ta, pisanie której wciąż na nowo jest podejmowane, czerpie swą siłę z mocy biografii jej autorów, jest deklaracją, ale i świadectwem; wykładem, ale i dziennikiem duchowym. Rodzi się nie z postawy akceptacji, lecz wewnętrznej szamotaniny, nie z ducha uległości, lecz buntu. Zapewne jakieś jej fragmenty odnaleźć można i w Tropach, ale Kijowski przecież świadomie decyduje się na niemieszanie żywiołu autobiografii z intelektualnym wykładem. Powstrzymuje się przed podwyższaniem temperatury swoich szkiców, przed otwieraniem swojego wnętrza wobec odbiorców.

To, co ukazują dopiero fragmenty jego dziennika, mogłoby stać się zaczynem takiej księgi, ale pisarz kapituluje. Przyznaje się do niemożności. Może bojąc się rodzącego się przy takich okazjach wybujałego, często niezwykle naiwnego, indywidualizmu religijnego, może zrażony niepowodzeniami swoich wielkich poprzedników, których słabości przecież przenikliwie dostrzegał, może z pokory, ze świadomości, w jakim obszarze problemów się znalazł. Pisze: „nie wolno mi w żadnej formie mówić o sobie”.

Pozostawia więc kształt księgi, jej zarys, projekt, a jednocześnie wyraźny znak wycofania się, wstrzymania przed podejmowaniem tak potężnego wyzwania.

*

W jednej z gier prowadzonych bodaj w Miniaturach krytycznych, Kijowski zabawił się w ukazanie swojego szczerego oblicza krytyka i opowiedział, jaki jest jego prawdziwy stosunek do współczesnych literatów polskich. Owszem, ceni książki niektórych z nich, ale jeszcze bardziej ceni książki, które mogliby napisać, książki, które sam Kijowski im projektuje, książki, które chętnie by opowiedział pisarzom, by ci napisali je wykorzystując w pełni swój talent i doświadczenie.

Lektura ostatnich dzieł Kijowskiego aktualizuje tę grę. Z przebłysków, z niedomówień zarysowuje się wymarzona powieść, której nie napisał Kijowski. Powieść, przed którą się może mimowolnie bronił. Gdy w wykładzie Religia i literatura, przeznaczonym dla kleryków seminarium warszawskiego, apelował do Kościoła, by porzucił myśl o stworzeniu katolickiej powieści, katolickiego dramatu, katolickiego kina. Gdy twierdził, iż „to będzie zawsze marne, zawsze drugorzędne, bo napiętnowane tendencją, która te rodzaje sztuki pisarskiej i kreacyjnej zabija”. Gdy dodawał cytowane później wielokrotnie słowa:wszelka sztuka przedstawieniowa jest rekonesansem w dziedzinę zła wysuniętym tak daleko, że przybiera jego znamiona jak szpieg działający w kraju wroga”, to przecież odpychał jednocześnie myśl o projekcie literatury, która by zdała sprawę z katolickiego przeżywania świata. Nie literatury, która by katolicyzm, czy Kościół gloryfikowała, ale obrazowała te nieobecne w polskiej prozie artystycznej przeżycia duchowe.

Kijowski mógłby taką książkę napisać. W rozmowie z księdzem Januszem Pasierbem odsłonił się i wyznawał: „Podstawową rzeczą, którą wziąłem od Kościoła i która kształtuje mój cały światopogląd, jest poczucie winy, grzechu”. I dalej: „Do dziś nie wiem, w jakim stopniu jestem przez Kościół stworzony, a w jakim okaleczony”. Ten kompleks winy w społecznym wymiarze opisany został w Oskarżonym, jak i w najlepszym chyba opowiadaniu Kijowskiego – Szyfrach, historii o zranionym dzieciństwie i niedorosłości do ojcostwa.

Ta opowieść o Kościele, który – jak mówił Kijowski – „był zawsze przeżyciem winy i grzechu, straszliwym i kształtującym”, o Kościele, przed którym Kijowski uciekał, mówiąc: „do strachu, do poczucia winy nie chcę wracać, opędzam się, aby czuć się wolnym”, mogłoby stać się prawdziwym arcydziełem polskiej prozy. Opowieścią nie tendencyjną, lecz właśnie „nazywającą to, co składa się na rzeczywistość”.

Ta opowieść istnieje jako wyzwanie dla nowych generacji pisarzy polskich, gdyż istnieje niezaświadczona rzeczywistość przeżyć duchowych związanych z katolicyzmem.

 

[Pierwodruk tekstu ukazał się w czasopiśmie „debata” (1993, nr 1)]